Ars moriendi

Ars moriendi

Nie umiemy umierać, bo nie umiemy żyć.

Taką sentencją ktoś mógłby zamknąć sprawę sztuki umierania, ale prawda to niecałkowita, bo przecież ten ostatni akt naszego bytowania, ten akord finalny ma unikatową specyfikę i wymaga odrębnego przygotowania.

Rok temu, w zeszłym Wielkim Poście, gdy przygotowywałem dla „Do Rzeczy” tekst o estetyce świątyni o. Tadeusza Rydzyka w Toruniu, zrobiłem sobie edukacyjny rajd po różnych warszawskich parafiach i w ceglanym kościele Nawrócenia św. Pawła Apostoła projektowanym na posoborową modłę przez Konrada Kucza Kuczyńskiego i Andrzeja Miklaszewskiego przypadkowo trafiłem na pierwszy dzień rekolekcji księdza Tomasza Bielińskiego. Swym akademickim szlifem, klarownością wykładu, uporządkowaniem, poruszył on we mnie jakąś czułą strunę, niekoniecznie duchową, lecz wszystko to brzmiało na tyle interesująco, że nie zawahałem się, gdy po mszy ujrzałem kapłana przy stoliczku z płytami CD z konferencjami pt. „Ostatnia próba wiary. Jak pomóc umierającym przejść na drugą stronę życia”. Kupiłem sobie nagrania tego księdza ze Szkoły Nowej Ewangelizacji diecezji Siedleckiej. I nie pożałowałem.

Niezwykle inspirujące okazały się bowiem te, podane w formie audiobooka, wykłady, które punktem wyjścia uczyniły konstatację świętego Grzegorza Wielkiego o ostatnim kuszeniu, jakiego człowiek doznaje w obliczu śmierci. Zapisał święty ów mąż, a ksiądz Bieliński wybił to na okładce, że „w dniu naszego zgonu przybędzie wściekły i straszny książę tego świata, aby poszukiwać w nas swoich dzieł, skoro przybył nawet do umierającego ciałem Boga” (Homilia XXXIX, Łk 19, 42–47).

Rzeczywiście, rozpamiętywanie męki Pańskiej przywodzi te momenty, gdy do Chrystusa już nawet po modlitwie w Ogrójcu, przybywa szatańska pokusa. Różne postaci przybiera: faryzeuszy, Rzymian, łotra po lewej stronie, i nęci go, by odrzucić misję, zwątpić, by na ostatniej prostej wycofać się, zejść z krzyża, wybawić się. Na paradoks wygląda to wzmożenie na ostatniej prostej, to nasilenie złych mocy, a jednak — jest faktem. W odniesieniu do zwykłych grzeszników ma oczywiście inny wymiar. Pisze św. Grzegorz o atakach szatana w ostatnich chwilach ludzkiego życia: „Diabeł i złe duchy wałem taką duszę otaczają, by przywiódłszy przed oczy jej umysłu nieprawości, jakich się dopuściła, do społeczności swego potępienia je ciągnąć. Pchają się na nią zewsząd, by schwytana w matnię samego kresu już życia widziała, przez jakich wrogów jest osaczana, a mimo to nie mogła znaleźć drogi wyjścia, bo wtedy dobrych czynów dokonywać już nie wolno, skoro wzgardziło się pełnieniem ich wówczas, kiedy było to dozwolone”. I przecież ksiądz Tomasz Bieliński, w posłudze swej często towarzyszący umierającym, uwiarygadnia te zapiski sprzed piętnastu stuleci własnym świadectwem. Opowiada więc o szlachetnych ludziach, którzy zapadali się w zwątpienie, którzy na łożu śmierci nagle, pod wpływem zdałoby się niezrozumiałego impulsu tracili odwagę i odpychali — dosłownie — dłoń kapłana z Najświętszym Sakramentem. Mówi o nagłych wezwaniach rodzin świątobliwych parafian, którzy na końcu drogi przeżywali załamanie i odrzucali sakramentalną pomoc Kościoła. Opisuje rozpacz i zmieszanie bliskich oraz własne kapłańskie zmagania — nieomal wręcz fizyczne — ze swymi podopiecznymi, by pomóc im w ostatnich chwilach. Naleganie kapłana na wyznanie wiary, nastawanie na chorego, by przyjął sakramenty — relacje te, podane przez Tomasza Bielińskiego, miękkim spokojnym głosem, rejestrują fundamentalną duchową walkę, którą toczy Kościół o swe dusze, walkę tę samą, o jakiej opowiadał święty Grzegorz, spisując relację o wizji wielkiego smoka, który do piekieł chciał porwać poczciwego brata.

Bieliński w swych radach dla umierających i ich najbliższych zdaje się prosty, banalny nieledwie. Żadnych tu nadzwyczajnych rytów, żadnych ekstraordynaryjnych formuł — twarde codzienne doświadczenie Kościoła: repertuar znanych modlitw, spowiedź, Najświętszy Sakrament, sakrament namaszczenia chorych (nazwany tak beznadziejnie w miejsce „ostatniego namaszczenia” wskutek tabuizacji śmierci). I praktykowane od wieków zachowania: różaniec, gromnica.

Pobrzmiewa w receptach księdza Bielińskiego jakaś twardość zwykłego kapłana, przekonanego o mocy Kościoła, bo przecież rytuały odejścia są wypróbowaną odpowiedzią na wołanie konającego człowieka i sposobem jego prowadzenia w ostatnich chwilach. Prowadzenia na pozór topornego, za nic pozornie mającego podmiotowość chorego, prowadzenia, które nagina człowieka do starych sztywnych formuł i zdać się może niestosowną słowną przemocą, ale działania wszak niezwykle skutecznego, bo i przeciwnik w ostatnich chwilach rzuca w bój mocne siły i chce zwodzić człowieka.

„Skoro bezwzględny kres kładziony jest nawet temu, co miłowane — powiada św. Grzegorz — wtedy to złe duchy w opuszczającej ciało duszy doszukują się swoich dzieł, wtedy zła, które jako swoje sądzą, rozwijają, by ciągnąć wspólniczkę na męki”.

I przecież, jak dowodzą konferencje księdza Tomasza, na podstępy Złego, na ten wzmożony atak, sakramenty Kościoła są bronią niesamowicie skuteczną: trzeba zaufać wielowiekowej mądrości Bożej wspólnoty, by oddać się w ręce Miłosiernego.

Uwiedziony duchowym smaczkiem w postaci cytatu z Grzegorza Wielkiego i jego opowieści o nadzwyczajnej walce toczonej na łożu śmierci, mając w pamięci świetną ikonografię dotyczącą ars moriendi, och, ten tłum stworków upostaciowujących grzechy, ta psychomachia i mocowanie aniołków z dyjabełkami, ten homunkulus wyobrażający ludzką duszę, wychodzącą z moribundy, stykam się — za sprawą relacji księdza Bielińskiego — z codzienną praktyką Kościoła, który towarzyszy ludziom w tych kulminacyjnych momentach ich żywota. Kapłan pokazuje, czym dysponuje: sakramenty, parę modlitw, kilka rad dla najbliższych.

Oczywiście trochę w mej relacji naginam, trochę egzegeruję, bo w tonie Bielińskiego i w jego radach wyczuwam ten sam gest zaufania rygorystycznym ramom ukształtowanym przez wieki tradycji, który odnajdywałem czy to w porządkowaniu swego życia przez Czesława Miłosza (słynny list do papieża Jana Pawła II z 2 kwietnia 2004 r. z wyznaniem ortodoksji katolickiej i z prośbą „o słowa potwierdzające moje dążenie do wspólnego nam celu”), czy to w zapiskach śmiertelnie chorego Andrzeja Bobkowskiego: „Rano wstałem wcześnie o siódmej i bez śniadania pojechałem do kościoła, do »Maryknoll« do spowiedzi i do komunii. Jak się należy do tego »Dżokej klubu«, to trzeba zachowywać reguły”.

A z drugiej strony owe skromne audiokonferencje, z wyliczeniem modlitw stosownych na okazję śmierci z Psalmem 22 na czele („Eli Eli lama sabachtani”) wpisują się przecież w dyskusje najświeższe. Są jakąś odpowiedzią na atrofię życia duchowego i sakramentalnego, którą dobitnie rejestruje współczesny polski film.

Tragiczno-groteskowe „33 sceny z życia” Małgorzaty Szumowskiej (jakże wspaniałe były opowieści tej wrażliwej artystki, gdy na świat patrzyła bez ideologicznych okularów!) czy nawet jej „Body/Ciało”, oba filmy zrodzone z własnych doświadczeń z odejścia rodziców, ale i dokumentalnych zapisów wiejskich rytuałów pogrzebowych na Mazurach, sugestywnie opowiadają o naszym nieradzeniu sobie z odchodzeniem. Dodajmy do tego filmy reżyserek z ostatniego festiwalu w Gdyni: niepokojące „Wieża. Jasny dzień” nadzwyczaj utalentowanej Jagody Szelc oraz „Dzikie róże” Anny Jadowskiej o atakach Złego i demonicznej przemocy wobec Pierwszej Komunii, a zobaczymy, że faktycznie sakramentalny aspekt posługi Kościoła staje się polem najważniejszej walki duchowej.

Na tle tych ekstrawaganckich artystycznych wypowiedzi spokojny ton księdza Bielińskiego może brzmieć nieefektownie. Ale kapłan zdaje sobie sprawę, czego wehikułem są sakramenty. Gdy mówi, że spowiedź potrzebna jest umierającemu po to, by w ręce Ojca, tak jak Jezus, oddać ducha swego. Gdy podkreśla potrzebę pozostawania w stanie łaski uświęcającej także tych, którzy odwiedzają konających. Ten pozorny formalizm ma sens, szczególnie w sytuacji ostatecznej walki o dusze odchodzących z tego świata. I apologia rytuału zdaje się słuszna w obliczu powszechnego zanikania wiary, gdy powtarzanie odwiecznych czynności jest jedyną szansą ocalenia.

Przecież także inny film gdyński — „Cicha noc” Piotra Domalewskiego pokazuje sens trwania. Czasami bowiem to człowiek musi dać się prowadzić rytuałowi, musi do niego dorastać. Skoro nigdy nie jest godzien sakramentu, nigdy. Ale poddając się mu, może odzyskać i nadać sens.

Konferencje księdza Bielińskiego korespondują z przesłaniem wielkiego współczesnego apostoła umierających, księdza Jana Kaczkowskiego i jego książki „Żyć aż do końca. Instrukcja obsługi choroby”. Ta rozmowa z Katarzyną Jabłońską, dopełniona poruszającym świadectwem rodziców kapłana oraz naturalistycznym do bólu opisem śmierci człowieka i różnorakich jej objawów, zaobserwowanych w toku hospicyjnej służby księdza Jana, udowadnia potrzebę rozmowy o umieraniu.

Apele księdza Kaczkowskiego o czułość dla odchodzących, zostają przez księdza Bielińskiego dopełnione wołaniem o rytuał.

W zestawieniu z katechezą założyciela puckiego hospicjum konferencje „Ostatnia próba wiary” zdawać się mogą zbyt formalistyczne i chłodne. Kapłan wzywa do męstwa i zaleca często postępowanie prawie siłowe, nastawanie w porę i nie w porę. Opierając się na swym wieloletnim doświadczeniu, każe rodzinie wzywać księdza nawet wtedy, gdy umierający sobie nie życzy spowiedzi. Każe modlić się u boku umierającego, także wówczas, gdy ten protestuje. Bo często zwodzony przez Szatana, opętany myślą, e nie zasługuje na zbawienie, dzięki nieustępliwości rodziny, włącza się jednak w odmawianie litanii, napełnia ufnością i spokojem. Świadom, że diabeł może — jak powiada — „czochrać” człowieka na łożu śmierci, ksiądz Bieliński zachowuje postawę egzorcysty, ufny, że Kościół jest wyposażony w oręż, który potrafi złamać wszystko. Bo przecież — jak powiada pełen nadziei św. Grzegorz Wielki na zakończenie przywoływanej homilii o zburzeniu Jerozolimy: „Jest to pewne i zaprzeczyć tego nie możemy i wyznajemy to z całą prawdą, iż książę tego świata ma w nas wiele swego. Jednakże przy naszej śmierci porwać nas nie zdoła, gdyż staliśmy się członkami Tego, w którym on nic nie ma…”.

© ℗ Wszelkie prawa zastrzeżone „Do Rzeczy” 13/2018