Lekcja z Wencla
A więc stało się! Wojciech Wencel, rocznik 1972, sztandarowy poeta smoleński, nie tylko celebrujący wszelkie narodowe nieszczęścia, lecz także siebie samego jako celebransa owych nieszczęść wielbiący, został wpisany do kanonu lektur szkolnych.
Coś, co zdawać by się mogło groteskowym snem albo elementem szyderczego skeczu sprzed lat „Polska pod rządami PiS”, spełniło się. Uczniowie liceum zapoznają się z erupcją smoleńsko-martyrologicznej weny i będą czytali programowe strofy o tym, że
im bardziej bezsensowny twój zgon się wydaje
tym gorętsze składaj dzięki że jesteś Polakiem
naród tylko ten zwycięża razem ze swym Bogiem
który pocałunkiem śmierci ma znaczoną głowę.
I zapewniani będą maturzyści, że to, co wypisuje Wencel, to nie jest parodia. Że on tak serio. I że w parafrazie narodowego hymnu, jaką przyrządził poeta, nie należy doszukiwać się ironii: „Jeszcze Polska nie zginęła póki my giniemy”.
Odbędą uczniowie podróż razem z Wenclem po miejscach straceń, polach przegranych bitew, katowniach. Delektować się będą zestawieniem „Zwiastowania” Fra Angelica z pocztówką przedstawiającą makabryczną ofiarę rzezi wołyńskiej — rozciągnięte na stole zwłoki rozkrojonej, pokawałkowanej Polki. Smakować będą Wenclowych koktajli przyrządzonych z głosów innych poetów, pod których podpina się twórca, przemykać przez nierzadko zręczne utwory psute zakalcem banału, przyglądać oszałamianiu się ojczyźnianymi klimatami, sycić nagminnym nadużywaniem religijnej symboliki.
Zerknąłem na zamieszczony w „Plusie Minusie” mój tekst z roku 2010 pt. „Patriotyzm w trupim pyle” poświęcony Wojciechowi Wenclowi i miast zawstydzić się furią, z jaką rzuciłem się na jego tomik „De profundis”, upewniłem się o moich racjach. Kpiłem z prof. Macieja Urbanowskiego, który kwiecistym stylem próbował wmówić mi i czytelnikom, że wiersze Wencla to — cytuję — „wieniec żałobny utkany z kwiatów poezji polskiej”. Miałem nadzieję, że to przejściowa choroba, chwilowe otumanienie. Sądziłem, że Wencel, poeta dość sprawny, ale często banalny, ogarnie się, tym bardziej że poprzednim, przedsmoleńskim tomikiem zdawał się wreszcie po nudnych wierszykach poprawnego ministranta, po mizernym naśladowaniu Eliota, odnajdywać własny oryginalny ton. W końcu — myślałem sobie — jeszcze niedawno w swych felietonach powoływał się na Andrzeja Bobkowskiego, którego trudno uznać za patrona martyrologicznego patriotyzmu. Liczyłem, że to minie, że jego poezja z nieznośną pochwałą śmierci i przegranej to chwilowe zarażenie się idiomem podrzędnego romantyzmu.
Niestety, z upływem miesięcy zamiast uspokojenia następowało wzmożenie. Wencel uaktywnił się jako publicysta, głosząc jakąś manichejską wizję świata, kreując się na prześladowanego działacza podziemia. A prawicowi czytelnicy, zamiast zobaczyć w jego wierszach zawstydzającą karykaturę swoich wizji świata, zamiast dostrzec, do jakiego wynaturzenia prowadzi budowanie swej tożsamości na lotniczej katastrofie i celebrowaniu klęsk, uznali go za swojego twórcę, za wyraziciela swych tęsknot oraz przekonań.
Za swój lekko nekrofilski tom „De profundis” Wencel zdobył w roku 2011 nagrodę im. Józefa Mackiewicza, a laudację ku jego czci wygłosił Rafał A. Ziemkiewicz, cytując — ku mojemu zdziwieniu — utwory tak mierne, jak „Ojczyzna”:
Znalazłem igłę w stogu siana — to był Bóg
w jej uchu tkwiła mocna nić — to był honor
po nitce trafiłem do kłębka.
Rzeczywiście, świetnie nada się to do ćwiczenia szkolnego pod tytułem: wskaż zwroty frazeologiczne, do których nawiązuje poeta w wierszu „Ojczyzna”. No i te metafory: że Bóg to igła, honor to nitka, a kłębek — ojczyzna, a poeta ucieleśnia wszystkie te wartości. Faktycznie, jeśli ktoś doznaje wzmożenia na dźwięk tych słów, to jest w stanie sycić się takimi wierszami i maestrią puenty…
Stało się. Wojciech Wencel zasilił półeczkę ze szkolnymi lekturami. Poeta, triumfując, zaistniał na okładce wrześniowego „Gościa Niedzielnego” i udzielił wywiadu, w którym opowiadał, jak wspaniałą i różnorodną poezję tworzy.
No i co? Trudno polemizować z decyzją Ministerstwa Edukacji Narodowej. Przegrałem. To, co zdawało mi się początkowo osobliwym wykwitem nie dość odpornej na grafomanię głowy, okazało się trwałym elementem polskiej literatury. Smoleńsk zaraził polską wyobraźnię i uaktywnił jedną z najgorszych tradycji literackich. Na nic próby zbudowania jakiejś mądrzejszej wspólnoty pamięci, na nic próby wygaszania nierozumnych odruchów. Zwyciężyli Wencel i jego fani, naprawdę potężni — Andrzej Nowak, Joanna Lichocka, Andrzej Duda. Poeta z gdańskiej Matarni ze swoimi trupio-patriotycznymi wierszami wystąpił w filmie dokumentalnym „Przebudzenie” i zdobył Nagrodę Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej „Zasłużony dla Polszczyzny”.
Cóż z tego, że Krzysztof Koehler próbował z obrazu prezydenckiego pogrzebu w Krakowie wyciągnąć coś więcej? Cóż, że wielu cytowało jego strofy:
Buty, czerwone sznurowadła,
Rozczłapane adidasy z Carrefoura,
krok po kroku, tureckie dżinsy, pod pachą
zrolowane koce (bo koczowali w kolejce
w nocy) i reklamówki, spocone ciała,
a i mężczyzna z dzieckiem na ręku,
O kulach, jak starał się przyklęknąć,
a i sędziwy starzec, AK-owiec?
Widziałeś?
Widziałeś naród?
Widziałem, jak wznosi flagi
W łopocie na Rynku w Krakowie,
Jak intonuje pieśń, aż szyby drżą,
Jak szuka miejsca, by w przykucu
Najświętszy Sakrament, gdzieś
Na drugim końcu placu, we wnętrzu,
Wznoszony rękami kardynała,
Adorować.
Widziałem, widziałem, widziałem.
(Krzysztof Koehler „Odpowiedź” z tomiku „Od morza do morza”)
Na nic to się zdało. Okazało się, że wspólnota ma mieć trupio sine oblicze z wierszy Wencla. A że ten, traktując Smoleńsk jako swoje przeżycie formacyjne, niweczy świętowanie Sierpnia — kogóż to obchodzi? Że niszczy nadzieję na jakieś racjonalne spojrzenie na rzeczywistość, że funduje nam niekończącą się, absurdalną żałobę, kto o to dba.
Wencel w lekturach. Oczywiście można z niego uczynić materiał na fantastyczne lekcje i przecież — jako jednosemestrowy nauczyciel polskiego — wiem, że z poezji z tomików „De profundis” i ostatnio wydanej „Epigonii” da się przyrządzić wyborną intelektualną potrawę. Że da się — z wierszami Wencla jako katalizatorem — obcować z najlepszą polską literaturą. No bo zestawić jego wiersze ze scenami z „Trans-Atlantyku” i pokazać, jak prześmiewczy obraz Związku Kawalerów Ostrogi rysowany przez Gombrowicza znajduje ucieleśnienie w strofach poety laureata. Zobaczyć z uczniami, jak groteskowe są wizje Wencla, poety smoleńskich klimatów i celebrowania wiecznej żałoby. Zestawić je z kuriozalnością comiesięcznych manifestacji smoleńskich, domagających się prawdy, w dwa lata po uzyskaniu pełnej władzy przez PiS (inna sprawa, jaki procent uczestników demonstracji stanowią cynicy). Och tak, stworzyć z tego smakowity podkład do lektury książek o polskim samodurstwie. Książek z szarżami na polskość groteskową, anachroniczną. Szarżami, zdawałoby się już nieaktualnymi, już przebrzmiałymi. A tymczasem, proszę: wziąć można: „O tu, wybili, panie, za wolność wybili!” z „Monizy Clavier” Mrożka i przewracając strony tomików wydawanych przez Arcana, pokazywać tego ekwiwalenty w twórczości poety laureata.
I przecież świetnie oraz ożywczo w kontekście wierszy Wencla zabrzmi anegdota Miłosza, jak w bibliotece w Berkeley na marginesie książki o polskim romantyzmie i męczeństwie, odnalazł komentarz studenta: „Dobrze im tak!”.
Kłopot w tym, że sprawdzi się tu i głośny list prof. Marii Janion do Kongresu Kultury: „Dziś obserwujemy oczywisty, centralnie planowany zwrot ku kulturze upadłego, epigońskiego romantyzmu — kanon stereotypów bogoojczyźnianych i Smoleńsk jako nowy mesjanistyczny mit mają scalać i koić skrzywdzonych i poniżonych przez poprzednią władzę. Jakże niewydolny i szkodliwy jest dominujący w Polsce wzorzec martyrologiczny!”.
No i jeśli Wencel miałby być sztandarowym poetą polskiej prawej strony, traktowaną serio duchową propozycją, to i Jan Klata ze swoim przerysowanym „Weselem” miałby rację.
Na nic więc zdałyby się próby zredefiniowania mitu Powstania Warszawskiego przez „muzealników” i uczynienia z tej narodowej katastrofy wyrazu naszych wolnościowych, propaństwowych i obywatelskich aspiracji, na nic opowieść o Sierpniu ’80 i wysiłki uczynienia z tego polskiego zwycięstwa założycielskiego mitu wolnej Rzeczypospolitej, na nic pozostające jeszcze pod powiekami wielu z nas obrazy Jana Pawła II w polskim parlamencie i jego: „Ale nam się wydarzyło!”… O nie, na to Wencel nam nie pozwoli i wbije ostrogę, przywołując do żałoby oraz rozpamiętywania naszych przegranych. A że taki mit zbiorowy, mit klęski, jest jednocześnie samospełniającą się przepowiednią, nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć. Naród zarażony klęską, na klęski jest skazany.
Napisałem, że lekcje z poezją Wencla mogą być ucztą smakowitą. No ale przecież uczniowie słabsi po lekturze „Epigonii” i „De profundis” mogą uznać, że w wielkim polskim sporze rację mają kombinatorzy z Platformy Obywatelskiej i nachalni modernizatorzy z nowomodnych teatrów. Że do szyderców i prześmiewców należy głos ostatni.
Jak z tomikami Wojciecha Wencla w lekturach szkolnych przekonać ich, że jest inaczej — to zadanie niezwykle trudne. Ale nikt nie powiedział, że będzie łatwo.
© ℗ Wszelkie prawa zastrzeżone „Do Rzeczy” 38/2017