MAREK JUREK — WRACAJĄC ZE SMOLEŃSKA
Burzliwym latom 90. w planie ideowym towarzyszył szczególny synkretyzm pokolenia solidarnościowej inteligencji, czy jej najbardziej kreatywnego odłamu, który można określić jako pokolenie NZS. Solidarność, piękne, magiczne hasło miało łączyć wszystko ze wszystkim, znosząc i unieważniając wszelkie duchowe czy moralne przeciwieństwa czy dystynkcje. Miała zintegrować Dekalog z Prawami Człowieka, rock and rolla z ascezą, chrześcijaństwo z liberalizmem, aggiornamento z Tradycją, konserwatyzm z kapitalizmem, niepodległość z unifikacją europejską. Co więcej, Solidarność po dokonaniu pierwszego kroku ku zwycięstwu Wolnego Świata w Zimnej Wojnie, co zresztą oficjalnie potwierdził Papież, miała zmienić w całości również nasze życie. Życie nie miało mieć granic.
Tę wybujałą, pokoleniową wizję złamała najpierw porażka dekomunizacji. Dlaczego nie jest prostym efektem liberalnej demokracji, skoro komunizm przecież był totalitaryzmem!? Dlaczego kapitaliści lubią interesy z postkomunistami? Wcześniej jeszcze był nie do końca w swej naturze uświadomiony, sprowadzany na ogół do „antyklerykalizmu”, wybuch wrogości, a nierzadko – nienawiści antykatolickiej. Dlaczego, przecież to w kościołach znajdowaliśmy azyl w czasie najtrudniejszych momentów walki!? A potem nastąpiła jeszcze katastrofa smoleńska i obojętność Zachodu wobec Rosji torpedującej śledztwo. A przecież Zachód powinien przeciwstawić się Moskwie, po to powołał Przymierze Atlantyckie, przecież to jest jego polityczna tożsamość! Dlaczego!?
We „Wdowie smoleńskiej”, najnowszej powieści Andrzeja Horubały, znaleźć można wiele motywów do pokoleniowego obrachunku zawiedzionych nadziei na „słodkie owoce zwycięstwa” po kolejnych wyborczych zwycięstwach i kolejnych odzyskiwanych instytucjach, po których często wracało jednak życie „w ciągłym niedostatku, bałaganie, rozmemłaniu”. Nie wszystkim, tak jak bohaterowi książki (któremu autor użycza swojej tożsamości), udało się odkryć, czy może raczej dostrzec, starą tomistyczną prawdę, że cel życia jednostki i narodu jest w istocie ten sam, że miarą wielkości tego, co społeczne, nie jest taki czy inny „sukces”, ale że wielkość ta zawiera się w porządku chroniącym „prywatne obowiązki”, i że codzienne zmagania niosą w sobie prawdziwy patos, również zbiorowego, życia. Najczęściej bowiem wobec wielkiej rekonkwisty państwa i instytucji wszelkie prawdy pierwsze spadały na plan prywatny, uznawane za ledwie „przedpolityczne” czy „światopoglądowe”. Publiczne miały być „mity”, opowiadające je narracje i poszukiwanie mitu najważniejszego, prawdziwego pokoleniowego Świętego Graala, Mitu Założycielskiego. To „mity” miały zbudować wspólnotę, a przede wszystkim jej prawdziwe spoiwo, wyborczą i polityczną siłę.
Gorączka i euforia tamtego czasu widoczna jest w samym języku książki. W tych wszystkich jumaniach, galaksiorach, frendziochach, zjebkach, soczurach, przekręcających nazwę każdej niemal rzeczy, jakbyśmy rządzić mieli całą rzeczywistością, jakby rzeczy najbardziej niezwykłe były dla nas najzupełniej zwyczajne, a wagi „ważnych” – nie mielibyśmy brać zbyt serio. Jednak w trakcie akcji „Wdowy smoleńskiej”, czy ściślej biorąc, gdy akcja przechodzi w projektowanej powieści do refleksji, gdy życie objawia się w swych najprostszych prawdach, ten język zaczyna ustępować spokojnej, medytacyjnej narracji, by w kluczowym momencie – nam i sobie – przypomnieć, że „formy muszą być zachowane”, i choć potem pierwotny nastrój trochę wraca, to już bez początkowego rozbuchania.
Akcja powieści biegnie na dwóch planach, wielkie misterium narodowe przeplata się z namiętną miłością do żony, zbiorowa egzaltacja – z osobistym życiem na krawędzi śmierci, z dramatycznym doświadczeniem rodzicielstwa, czy śmierci właśnie. Nie brak w tym wszystkim gorzkiej ironii. Wdowa Smoleńska doświadcza nieustającego kultu, jest wiceminister zarządzającą kulturą i administrującą nadziejami twórców, a od rodzącej niepełnosprawne dziecko żony pisarza, już wcześniej matki wielodzietnej rodziny, delikatnie odsuwa się wielu przyjaciół. W książce więc powraca kanoniczne polskie pytanie: wielkości, gdzie twoje imię? Gdzie jest bohaterstwo, gdzie jest bohaterstwo dobrowolne i nie-szukające-swego?
Nie ma tu jednak agresywnej, wykluczającej dialektyki, raczej nienarzucająca się potrzeba jakiejś inkluzywnej solidarności. Andrzej Horubała widzi, jak ogromną szansą na odkrycie powagi życia, od którego nieodłączne są śmierć i cierpienie – był Smoleńsk. Jak wiele dobra i solidarności w ludziach wyzwoliła żałoba. Nawet jeśli przyznaje, że kwiecień 2010 roku sam przeżywał dość autystycznie, to przecież nie ukrywa ściskających gardło momentów dojmującego bólu.
Wszyscy przecież wiemy, że cała ta ogromna fala ludzkiej solidarności została potem zmarnowana. Podzielono nie tylko społeczeństwo, ale ofiary i ich rodziny. Obok ofiar w pełnym tego słowa znaczeniu, tych, którzy ofiarę złożyli – inne traktowano jak „przypadkowe”, po których żałoba nie powinna zakłócać najistotniejszego sensu. Tak właśnie dokonywano destrukcji czegoś, co naprawdę mogło wyznaczyć nieprzekraczalne granice polityki, otworzyć oczy na lekceważone (bo w rynkowej demokracji do niczego szczególnie niepotrzebne) poświęcenie dla innych, uświadomić sens narodowego losu, zbudować w pamięci sanktuarium wspólnoty.
„Wdowa smoleńska” dokonuje też ważnego (i pocieszającego) rozrachunku pokoleniowego. Bo przecież nasze pokolenie, wychowane przez Jana Pawła II, uwierzyło, że szukając sensu życia – mierzyć trzeba daleko, dążyć do tego, co w górze (por. Kol 3,2). W powieści najwyżej sięgnęła Edyta, kluczowa postać prowadząca ukryte życie (a w powieści umieszczona na drugim planie, w powieści wewnątrz powieści), przekraczająca swym dziwnym, przerwanym żywotem wszelkie sukcesy narodowe i międzynarodowe, politykę, sztukę i naukę, składająca prawdziwą ofiarę. Odnaleziona przy jej łożu śmierci przyjaźń nastoletnich kochanków, „licealnych wdowców”, to również ukryty znak tego, czym mógł być naprawdę Smoleńsk, pomagający we wspólnej żałobie, właśnie w tajemnicy śmierci – odnajdywać sensy najpierwsze.
Naprawdę bowiem został zakrzyczany, zamiast chrześcijańskiej żałoby, proszącej Boga o miłosierdzie, przyszedł dyszący złością homerycki gniew. Zamiast ducha ofiarowania, czyli dobrowolnie składanej, a przynajmniej zaakceptowanej, ofiary – jej gniewne odrzucenie. Katastrofa nie została uznana za tragedię typiczną, uprzytomniającą sens dziesiątków innych śmierci ciągle ponoszonych dla innych, czy nawet „tylko” przypadkowo, ale zawsze zdolnych jednoczyć ludzi w żałobie i uzmysławiających sens toczącego się dalej życia. Gdy zbliżała się pierwsza rocznica Katastrofy, gdy wiadomo już było, że Żałoba trwać będzie nadal – miałem przez moment naiwną nadzieję, że odtąd każdy kolejny miesiąc będzie poświęcany konkretnym policjantom, strażakom, żołnierzom czy misjonarzom, którzy ostatnio zginęli na służbie. Po to, by nie zapadli się w niepamięć, by ich rodziny nie były same. Okazało się jednak, że mamy do czynienia z największą tragedią powojennej Polski (przez chwalebny umiar nie nazywaną największą w historii Polski w ogóle). Choć wydawałoby się, że postawienie ofiar rozbitego tupolewa obok żołnierzy Polski (do końca) Walczącej, obok ofiar stalinowskich katowni czy stoczniowców rozstrzeliwanych w Trójmieście – tylko przydałoby sensu ich śmierci, sensu przypomnienia. Ale to było dla najważniejszych żałobników za mało. Bo czymże miałyby być przebrzmiałe epizody przeszłości, a tym bardziej wszystkie nasze codzienne sprawy – zmartwienia o niepełnosprawne dzieci, policjanci ginący na służbie, rozpadające się rodziny – wobec tej jedynej Katastrofy!? Jak można w ogóle sugerować takie porównania? Andrzejowi Horubale można tylko podziękować, że miał odwagę i potrafił je zrobić.
„Wdowa smoleńska” jest jednak nie tylko książką o współczesnej Polsce i przymiarką do bilansu pokolenia NZS. Przede wszystkim jest niezwykle ważną powieścią katolicką, więcej – wskazującą, w jaki sposób może dokonać się odrodzenie polskiej literatury katolickiej. Znając Andrzeja Horubałę spodziewać się można, że po takiej kwalifikacji w następnej książce zrobi wszystko, by jej zaprzeczyć. Trudno, ale dobrze! Bo w swych najważniejszych przejawach (jak u Bernanosa) literatura katolicka nie miała charakteru ani hagiograficznego, ani dydaktycznego, ale realistyczny. Tak zresztą o prawosławiu pisał Dostojewski, o amerykańskim protestanckim Południu Faulkner, o życiu żydowskim – Singer. Bo nie dlatego Bóg jest, że w niego wierzymy, ale dlatego w niego wierzymy, że jest. Samą wiarę trzeba więc pokazać wraz z życiem, którego jest częścią, i jako fakt nadprzyrodzony, więc w całym kontraście do życia. Także więc Łaskę, tam, gdzie wierzący autor zobaczył jej działanie. Nawet, a tym bardziej, gdy może tylko powiedzieć jak uzdrowiony ślepiec w Janowej Ewangelii: jak i czemu – nie wiem, ale wiem.
„Christianitas”