PŁACZ PRYMASA
Płakał! Prymas Tysiąclecia, niezłomny książę Kościoła, osadzony w na wpół zrujnowanym dawnym klasztorze, w roku 1953, gdy Witold Gombrowicz publikował pierwsze słowa „Dziennika”, płakał.
Z satysfakcją, nadzieją czytali zapewne raport o nastrojach prymasa w warszawskiej centrali, bo przecież uwięzienie Wyszyńskiego miało być preludium do jego złamania i procesu. Mieli już nawet świadka, księdza Tomasza Rusaka, który w słonecznym 1952 roku złożył zeznania dotyczące współpracy Wyszyńskiego z Gestapo. A jak! Miało pójść na całego.
Prymas płaczący.
Widok przedziwny. Szczupłe ciało pięćdziesięcioparolatka w sutannie wstrząsane konwulsjami rozpaczy.
Płakał.
Nad czym? Nad klęską swojej polityki ugody z komunistami? Bo przecież w 1950 roku episkopat obiecał, iż „zwalczał będzie zbrodniczą działalność band podziemia oraz będzie piętnował i karał konsekwencjami kanonicznymi duchownych winnych udziału w jakiejkolwiek akcji podziemnej i antypaństwowej”.
Owszem, część zobowiązań Kościoła brzmiała jak kpina rodem z bajek Zoszczenki o Leninie, np. uzasadnienie popierania kolektywizacji wsi. Ale przecież kpiną nie było.
„Episkopat wyjaśni duchowieństwu, aby nie przeciwstawiało się rozbudowie spółdzielczości na wsi, ponieważ wszelka spółdzielczość w istocie swej jest oparta na etycznym założeniu natury ludzkiej, dążącej do dobrowolnej solidarności społecznej, mającej na celu dobro ogółu”. Cały kołchoz by się uśmiał.
Kompromis? Inaczej patrzył na to Watykan, inaczej na pewno traktowali to podwójnie wyklęci żołnierze, inaczej brutalnie traktowani chłopi, inaczej duża część duchowieństwa, ale dla prymasa Wyszyńskiego miał to być przykład Realpolitik, uzyskanie tego, co na danym etapie da się uzyskać dla Kościoła…
Zgroza. I po takich deklaracjach, po takim wyjściu naprzeciw oczekiwaniom komunistów, sam Bolesław Bierut, towarzysz Tomasz, którego Wyszyński traktował jak ideowego komunistę, podjął decyzję o uwięzieniu swego partnera? Poważył się podnieść rękę na arcypasterza Kościoła?
Płakał. Przecież zdradzony został przez wszystkich. Wiedza o deklaracji lojalności pozostałego „na wolności” episkopatu docierała stopniowo: możność kontemplacji całej pierwszej strony paxowskiego „Słowa Powszechnego” z 29 września 1953 roku będzie dana prymasowi dopiero po trzech latach. I przyjrzy się, jak ładnie skomponowano komunikat rządu o zakazie wykonywania funkcji przez Wyszyńskiego z prośbą episkopatu do władz, by arcybiskup mógł zamieszkać w jednym z klasztorów. Ani słowa o aresztowaniu! Ani słowa o uwięzieniu. Episkopat po prostu wyraża zadowolenie z powodu „usunięcia przeszkód stojących na drodze pełnej realizacji porozumienia, na drodze umacniania jedności i zwartości narodu”. Przeszkoda usunięta. Nie ma Wyszyńskiego.
Płakał. Bo zdradzony został przez najbliższych, którzy po prostu uczynili kolejny krok w Realpolitik.
Nie udało się ubowcom zabić prymasa w drodze z ingresu – lina przeciągnięta w poprzek drogi spowodowała wypadek ciężarówki, która wyprzedziła auto Wyszyńskiego, nie udało się zmiękczyć go procesem złamanego w śledztwie biskupa Kaczmarka, to trzeba było Wyszyńskiego jednak odizolować od owieczek, by nie wyprawiał głupstw.
Płakał więc prymas. Płakał być może nad swoją słabością.
W końcu przecież po roku spędzonym w wiecznie niedogrzanym, wilgotnym gmachu zdecydował się napisać list do Bolesława Bieruta z prośbą – tak, nie z żądaniem, lecz z prośbą – o zwolnienie. Zrujnowane zdrowie, więzienie bez wyroku, bez kontaktów ze światem.
Płakał. Może by dać ulgę cierpieniu.
Płakał. Ale przecież z miesiąca na miesiąc stawał się coraz silniejszy.
Lektura „Zapisków więziennych” wespół z fenomenalną monografią prymasa autorstwa Ewy Czaczkowskiej, opartą min. na źródłach IPN, pokazuje, jak te „trzy lata z tysiąclecia” miały zasadnicze znaczenie dla historii Polski. Jak samotny, otoczony konfidentami i strażnikami kapłan był w stanie podjąć trud heroiczny.
Postać Wyszyńskiego zestawili ostatnio z Gombrowiczem na deskach warszawskiego Teatru Polskiego dwaj młodzi twórcy – Gabriel Gietzky, reżyser, i Rafał Kosewski, który dokonał dość karkołomnego połączenia cytatów z dzieł obu wielkich Polaków, sugerując odtworzenie wielkiego sporu o duszę narodową.
Zderzenie oficjalnych wypowiedzi Prymasa Tysiąclecia z kpiarskimi uwagami pisarza z „Dziennika”, choć zapewne szlachetne w intencjach, nie wydaje się specjalnie stosowne. Witold Gombrowicz wypada dość żałośnie, niczym ujadający na spiżowy pomnik szczeniaczek. Bardziej smuci jednak, że zbitka cytatów jest często zwyczajnie nietrafna i graniczy z ignorancją. Oto bowiem na którąś z patriotycznych wizji prymasa Witold odpowiada krótko: „Towiański! To nie tak, to nie tak”.
Innym razem, włożywszy na głowę powstańczy hełm z biało-czerwona opaską, Gombrowicz (w tej roli Radosław Krzyżowski) fechtuje szabelką, trzymając w ręku fragment husarskich skrzydeł. Jest śmiech na widowni, ale to znów nie tak. Pudło.
Prymas akurat ani zwolennikiem zbrojnych zrywów nie był, ani nie rozwijał jakiejś irracjonalnej teologii narodu. Przeciwnie: doświadczenie Powstania Warszawskiego przeżytego w Kampinosie jako kapelan AK, późniejsze zachowanie w momentach kryzysów politycznych wskazują na wielki lęk przed wybuchem społecznej agresji. „Dziś nam potrzeba innego rodzaju męczeństwa – męczeństwa pracy, a nie krwi” – notował w odosobnieniu. Niefortunne jego apele z sierpnia 1980 roku, gdy całkowicie rozminął się z nastrojami narodu, były symbolicznym zwieńczeniem strategii, którą znaczyła trauma Powstania Warszawskiego.
Olgierd Łukaszewicz w roli prymasa chodzi więc ni to po klatce, ni po wagonie, wygłasza wzniosłe mowy na temat narodu, modli się, notuje coś, ale wszystko brzmi bardzo, bardzo pusto, bo też przemawianie do krat to zajęcie mało sensowne. Wtóruje mu Witold, racząc publiczność skrawkami „Dziennika”. I Krzyżowski zagrywa się, stara się dać widzom trochę radości, wykreować spór, ale i to puste.
A przecież gdyby podejść do uwięzienia prymasa bardziej serio, gdyby wczytać się w „Zapiski więzienne”, można by pokazać coś niesamowitego.
Nie z Towiańskiego, ale na przykład z Mickiewiczowskich „Dziadów” można by wziąć motto dla naszych rozważań: „Ludzie! Każdy z was mógłby samotny, więziony myślą i wiarą zwalać i podźwigać trony”.
Czyż nie to właśnie mamy przed oczyma, gdy zadumamy się nad trzema latami odosobnienia prymasa Wyszyńskiego? Inspirowane lekturą „Potopu” „Jasnogórskie Śluby Narodu” z 1956 roku, których tekst pod bluzką przemyciła do Częstochowy jedna z zaangażowanych katoliczek. Projekt wielkiej nowenny, będącej nie tylko peregrynacją kopii obrazu NMP po całym kraju, ale i koncepcją podziału czasu, wzrastania, kulminowania napięcia… Najpierw do roku tysiąclecia chrztu Polski, potem aż do roku 1980. Ten wielki projekt przyniósł zadziwiające efekty.
I dodajmy – późniejszy kardynał i papież Karol Wojtyła, często traktowany w kontraście do Wyszyńskiego jako kapłan duchowo bardziej wysublimowany, rzekomo dystansujący się od rozwijanego przez Wyszyńskiego katolicyzmu ludowego, przejął bardzo wiele elementów takiej właśnie masowej ewangelizacji do swego papieskiego wszechświatowego projektu duszpasterskiego. Czy Wojtyła czynił to z goryczą, świadom, że jest to jedyna forma komunikacji z wiernymi – jak sugerował Krzysztof Kłopotowski, omawiając którąś z filmowych laurek o papieżu? A może uznał wielkość projektu prymasa i dostrzegł jego niesamowite owoce. „Ty wprowadzisz Kościół w trzecie tysiąclecie” – to proroctwo wezwanie Wyszyńskiego, projekt kolejnej wielkiej nowenny znalazł swój wyraz w stylu pontyfikatu Jana Pawła II.
Wróćmy jednak do strzeżonego przez prawie setkę żołnierzy KBW prymasa, który przecież powinien zaimponować Gombrowiczowi.
Można sobie wyobrazić, z jakim entuzjazmem Witold podszedłby w „Dzienniku” do lektury „Zapisków więziennych” prymasa! Przecież jest to rzecz o stwarzaniu siebie, o nabieraniu mocy, o sile formy, o triumfie inteligenta wyposażonego tylko w pióro i w notatnik, o Kościele i kościele międzyludzkim.
Co robi Wyszyński uwięziony przez komunistów? Przede wszystkim narzuca sobie dyscyplinę. Odwołuje się do rytuału i dokładnie planuje każdy dzień. Przez sprawowanie codziennej Eucharystii i odprawianie liturgii godzin staje się cząstką Kościoła powszechnego.
Choć samotny, uczestniczy we wspólnocie. Anektuje przestrzeń: już w pierwszym miejscu odosobnienia ołówkiem kreśli na ścianie drogę krzyżową, robi ołtarzyk, gdzie indziej w ogródku urządza kalwarię. A później wraz z osadzonymi w celu śledzenia go księdzem i siostrą oddaje się radości roku kościelnego. W wigilijną noc, sprawując pasterkę i śpiewając kolędy, to on jest gospodarzem obiektu, to on króluje nad pilnującymi go ubekami.
Bo przecież rytuał czyni nawet z uwięzionego prymasa mistrza ceremonii. Gospodyni mimowolnie wita go pozdrowieniem „Pochwalony”, prymas ma moc błogosławieństwa, wstawienniczej modlitwy i sprawowania sakramentów.
Pracuje. Czyta książki, przygotowuje referaty, zmusza do samokształcenia towarzyszącego mu księdza.
Notuje. Czyni uwagi o pilnujących go strażnikach, których traktuje jako reprezentantów nowej cywilizacji. Dostrzega ich gnuśność, brak jakichkolwiek zainteresowań, tępotę. Po mistrzowsku kreśli krótkie ich charakterystyki, nadaje kpiarskie ksywki: „Nazi” dla szefa o manierach gestapowskich, „Moszek von Schwinau” dla starszego ubeka o semickich rysach, „Eskulap” dla elegancika o manierach lekarza: „Odczuwało się nieraz przykry kontrast, gdy ta urzędnicza lała, w swoim starannie zaprasowanym garniturze, wygolona, wystrzyżona i pachnąca, stawała wobec bladego człowieka w wytartej sutannie i ze zziębniętymi rękami. Ilekroć opuszczał mój pokój, zawsze doznawałem głębokiej ulgi, jakby coś brudnego i duszącego – pomimo tej politury fryzjerskiej – odchodziło”. Uzbrojony w pióro włada światem, opisując go, wartościując, nadając wagę swoim sądom. Sądom, które niezapisane uleciałyby gdzieś w niepamięć, a tak są znakiem sprzeciwu, znakiem intelektualnego panowania nad rzeczywistością.
Nie przeżywa wzlotów mistycznych. Jego religijność to rygorystyczne poddanie się rytuałowi. Wierzy w Kościół, wierzy w moc liturgii. Zapiski dotyczące życia duchowego, akty zawierzenia uderzają brakiem polotu, jakimś twardym realizmem. Pierwiastek nadprzyrodzony? Niezwykły? Poza przywiązaniem do symboliki dat, związanych z kalendarzem liturgicznym, objawia się raz tylko, gdy prymas śni dziwny sen o Bierucie, by nazajutrz dowiedzieć się o jego podejrzanej śmierci w Moskwie.
Ale to już końcówka. Rok 1956. W ostatnim miejscu odosobnienia notuje: „Sytuacja zależy od tego, jak ja wytrzymam próbę. Oni wszyscy, nie wyłączając Rządu i Partii, patrzą w tej chwili na Komańczę. To nie jest zarozumialstwo, to jest łaska zrozumienia sytuacji, tak delikatnej, jak niezbadane są drogi Boże na kartach dziejach świata. A więc muszę być dla Boga Dawidem, muszę ufać w imię Boże, muszę być wewnętrznie czysty i pokorny, jak kamyki z potoku. To jest światło dnia”.
I przecież, gdy wychodzi na wolność w październiku 1956 roku, zwycięża. I jest potężny. I jest prawdziwym księciem Kościoła.
Nie wie jeszcze, że po 22 latach będzie płakał ponownie. W Rzymie. Gdy klęknie przed nim Pontifex Maximus. I z oczu obu mężczyzn, przyjaciół, poleją się łzy. „Milcz serce” – napomni wówczas sam siebie w dzienniku Wyszyński. Znów będzie płakał. I na audiencji generalnej i na prywatnej, gdy będzie musiał przejść do sąsiedniej sali, „by nie poddać się wzruszeniu”. Płaczący prymas. Koniec drogi będzie już blisko. •
Rafał Kosewski, „Polacy” reż. G. Gietzky. Teatr Polski Warszawa, marzec 2011.
Ewa K. Czaczkowska, „Kardynał Wyszyński”, świat Książki 2009.
Stefan kardynał Wyszyński, „Zapiski więzienne” Edition du Dialogue 1982
© ℗ Wszelkie prawa zastrzeżone „Uważam Rze” 8/2011