Sławomir Zatwardnicki – LITERATURA, NIE RECENZJA

Sławomir Zatwardnicki – LITERATURA, NIE RECENZJA

Wychodzi, że za stronę tej książki trzeba zapłacić 10 groszy. Niby dużo, ale przecież nawet gdyby do książki dodawano jakiś mały automacik połykający monety strona po stronie, tak że czytelnik sam decydowałby, czy chce czytać dalej — nie przerwałby wciągającej lektury. Bo są niby recenzje Horubały czymś zdecydowanie więcej niż tylko recenzjami; w gruncie rzeczy to miniatury literackie, perełki rzucane wcześniej przed wieprze czytelników gazet czy internetowych portali. Interesujące treściowo, podparte solidną wiedzą, fascynujące w warstwie językowej. Uwodzą, jak, powiedzmy, lektura Stanisława Czycza, a przecież pozbawione są neurotyczności tamtego, czarują pięknem stylistycznym, jak, dajmy na to, teksty krytyka Tomasza Burka, a przecież są znacznie nowocześniejsze i dynamiczniejsze od tamtych.

I oczywiście polemiczne; ale nie tym stylem polemiki, którego moglibyśmy się spodziewać u autora rozpinającego na okładce książki skrzydełka swej bluzy tak, by ukazała się spod niej koszulka z grafiką archanioła Michała, więc tego anioła, który miał wypowiedzieć wojnę szatanowi. Owszem, Horubała walczy z czymś i broni czegoś, niewątpliwie chodzi mu o coś (to wielki atut krytyka!), ale przecież pomimo tego że kojarzony z jednym obozem, potrafi rozprawić się z „naszymi”, a i wejść do obozu obcych, jak wtedy, gdy siedzi i uśmiecha się, bo takie są prawa kamuflażu (s. 76/77), na spektaklu „Seks polski”. A przede wszystkim wie autor „Przesilenia”, że granica nie tyle przebiega między środowiskami, co raczej można ją znaleźć w każdym utworze — wyrazie wnętrza ludzkiego, w którym to właśnie toczy się prawdziwy bój o — nie bójmy się wielkiego słowa — duszę człowieka.

Więc Horubała szuka. Z zaangażowaniem, bowiem uprawia ten niemodny teoretycznie, ale uprawiany częściej, niż można by się spodziewać po składanych deklaracjach piewców płynnej postnowożytności rodzaj „krytyki zaangażowanej”. Horubała nie ucieka przed ocenianiem — zwraca uwagę zarówno na język i treści, jak i wartości recenzowanych utworów. Czyta i bada własne reakcje, jakie lektura w nim wywołuje, co nieodparcie przywodzi na myśl ignacjański proces rozeznawania duchów; niewielu chyba tak poważnie podchodzi do sztuki. Więc czyta i bada, i znów czyta, by się nie pomylić. I dopiero wtedy może sobie pozwolić na wydawałoby się bezlitosną, a przecież po prostu wyczytaną z lekturzy czy obejrzaną w spektaklu konkluzję. Jak wtedy, gdy krytykuje niespełnione próby Mrożka, by stać się mędrcem — dowcipny autor „Tanga” w swoich „Dziennikach” nudzi, nadymając się na głębię i filozoficzność (s. 169).

Z okładki patrzy gładko ogolony pięćdziesięcioletni mężczyzna, ale patrzy nie na czytelnika, lecz gdzieś w dal, a może właśnie w siebie. Prowokuje? Nie, raczej intryguje, by spojrzeć razem z nim, by dać się ponieść nie tyle ostatecznym wnioskom, których często mało subtelnemu czytelnikowi może brakować w twórczości Horubały pozostawiającej niedopowiedzenia, ale by skorzystać z tego zaproszenia do myślenia, z tej zachęty do odkrywania z dzieł kultury więcej, niż chciano do tej pory uznać, i sięgania głębiej może, niż sam autor przewidział. Bo prawdziwe dzieło, które nie boi się wszystkich przejawów życia, ma to do siebie — słusznie twierdzi krytyk — że zaczyna żyć własnym życiem, i można je interpretować różnie, jak samo życie.

Chyba właśnie to niebagatelne odkrycie stoi za tym, że Horubała jest w stanie wejść w światy przecież obce jego wartościom i tam szukać światła, kiedy inni widzą same cienie. I chyba jeszcze to, że Horubała jest chrześcijaninem, i jak gdyby naśladując wcielenie Boga, który staje się jednym z nas, inkarnuje się w doświadczenia, które z pozoru powinny być obce mężowi jednej żony i ojcu ośmiorga dzieci, a które jednak na drugi rzut oka okażą się wspólne wszystkim ludziom: śmieszności, słabości, tęsknoty… Ten Mistrz światłocienia będzie mógł z kolei odmitologizować tych „najświętszych” (tym rodzajem świeckiej świętości), którym wydawałoby się nie jesteśmy godni rozwiązać rzemyka ich nieskazitelnych biografii. Dostanie się Miłoszowi (którego nota bene będzie bronił przed niesprawiedliwą krytyką), a także Herbertowi, którego niejeden publicysta tygodnika „inaczej pisanego” (dziś: „autorów niepokornych”), skąd pochodzi większość tekstów Horubały, bezkrytycznie chciałby uczynić wyrazicielem swoich wartości.

Ten człowiek — mowa o Horubale — rzeczywiście przeżywa sztukę, jakaś gorliwość pochłania go, uniesiony gniewem sprzeciwia się również „swoim”. Nie jest Horubała zdolny do kunktatorstwa, jeśli po kontakcie z wydarzeniem kulturowym odczuwa w sobie jakieś niebezpieczeństwo, konsekwentnie i z całą mocą ostrzega przed nim — jak wtedy, gdy w poezji i publicystyce Wencla odkryje duchowe zagrożenie, swoistą nekrofilię, która chciałaby się ukryć pod płaszczykiem religijno-poetyckich uniesień. Tropi więc wszelkiego rodzaju herezje, które przecież tym są niebezpieczniejsze, że znajdują się blisko chrześcijańskiej ortodoksji, inaczej nie miałyby mocy urzekania. Jest żywy i gorący, ale przecież nie bezwzględny w swojej krytyce najbliższych, da się wtedy wyczuć jakąś pobłażliwość z jego strony. A przecież nie boi się dać konkretnego prztyczka. Weźmy dla przykładu pisarstwo Ziemkiewicza, które przesiąka stopniowo coraz bardziej publicystyką: Coś za coś, niestety (s. 276).

Na koniec słówko o tytułach: zbioru recenzji i mojej recenzji tego zbioru recenzji. Niech nie zrazi czytelnika tytuł „Żeby Polska była sexy”, który zaczerpnął Horubała ze swojej odpowiedzi na ogłoszoną kiedyś ankietę „Dziennika” zatytułowaną „Czy Polska jest sexy?”. Pomysłowy tekst bazujący na zestawieniu wrażliwości młodego krościatego studenta Horubały z jego o dwadzieścia lat starszym Horubałą dojrzałym, i to wstrząsające zdanie: „Co jest w tym pytaniu najbardziej szokujące? Że nie szokuje” (s. 13). Wybór takiego tytułu sugeruje czytelnikowi jakiś trop, którym podąża autor, daje mu odczuć, w jakich czasach dane jest nam się odnaleźć ze swoimi bądź co bądź tradycyjnymi wartościami… Nie załamuje jednak pióra, kreśli swoją krytykę, a właściwie tworzy dzieła osobne. Bo tak naprawdę omawiane utwory stanowią dla Horubały jedynie punkt wyjścia, zdarza się, że na marginesie tamtych tworzy rzecz całkiem własną.

Sławomir Zatwardnicki, „Przegląd Powszechny”