GUSTAW HERLING-GRUDZIŃSKI – DZIENNIK PISANY NOCĄ
4 marca 1999
Andrzej Horubała przysłał mi w prezencie swoją książkę „Marzenie o chuliganie”, którą otwiera tekst odczytu wygłoszonego na Festiwalu Gombrowiczowskim w Radomiu w czerwcu 1997 roku. Słyszałem o tym odczycie od uczestników radomskiej imprezy, ale na ogół w tonacji oburzenia i zgorszenia. Ogromna i niesprawiedliwa przesada. Tekst zatytułowany „Sztafeta szyderców, czyli lustrowanie Gombrowicza” jest interesujący, a nawet odkrywczy. Szkoda, że Horubała nadał mu formę artykułu polemicznego, zamiast pokusić się o napisanie obszernego i solidnego eseju. Ale mniejsza o to. Sam kiedyś w myślach zabawiałem się na podobny, a właściwie, prawie identyczny, temat. W końcu machnąłem ręką.
O co chodzi? O to, że Gombrowicz jako pisarz, i to pisarz bardzo wybitny, wyprowadził swoich kolegów po piórze w Polsce z niewoli egipskiej. Rzecz jasna, tych kolegów po piórze, których – posługując się tytułem eseju Kołakowskiego – wolno nazwać „kapłanami” w epoce minionej. Także esej Kołakowskiego był swoistym kołem ratunkowym (i autoratunkowym), ale przeskoczenie z roli kapłana, kadzącego i okadzającego na ołtarzu, do roli błazna w popaździernikowym cyrku nie było przyjemne, raniło dumę eks-notabli PRL. Toteż esej Kołakowskiego czytano z pewnym smutkiem, nie uczyniono z niego jednak trampoliny do odskoku. Gombrowicz, pod tym względem, był o wiele użyteczniejszy.
Gombrowicz jako pisarz, i to pisarz bez skazy (z wyjątkiem „patriotycznego” oskarżenia o dezercję w roku 1939), swoją sztuką pisarską, czerpiącą swe soki żywotne z szyderstwa i groteski, wskazał nieszczęsnym eks-kapłanom drogę wyjścia z kapłańskiego blamażu. Prawodawcy socrealizmu, wyśmiewani jawnie, czy po cichu przez czytelników, rzucili się do małpowania „trefnego” pisarza z Buenos Aires. Horubała wymienia szereg przykładów, ja ograniczę się do dwóch klasycznych. Brandys swoimi „Wariacjami pocztowymi” do pewnego stopnia oczyścił się z żałosnych „Obywateli”. Andrzejewski całą serią drwiących utworów podniósł wykołowaną „głowę papierową” znad zakłamanego „Popiołu i diamentu”. Małpowali Gombrowicza także inni. Doszło więc do gombrowiczowskiego znaku rozpoznawczego głupców, którzy dali się nabrać na szamerowane bogato szaty kapłańskie, oparzeni, wykpiwani, puszczali teraz znaczące oko w stronę mistrza i jego wciąż liczniejszych czytelników. „Zniewolony umysł” stał się w tej operacji rehabilitacyjnej słabym kluczem (czy raczej wytrychem), mało kto brał na serio czary „ketmanów” i „murti-bingów”. Należało pióro namoczyć w grotesce, po gombrowiczowsku pofolgować chichotom. Zgadzam się więc z Horubałą, że w tym przełomowym momencie Gombrowicz okazał się dla literatury polskiej postacią centralną (dlatego lekturą „Marzenia o chuliganie” należy według mnie zastąpić smętne, chwilami irytujące, kartkowanie epistolarnych preliminariów w tomie Miłosza „Zaraz po wojnie”).
Natomiast Horubała posuwa się za daleko, zaczynając swój artykuł zdaniem: „Gombrowicz to największy pisarz PRL”. Wiadomo, do czego to przewrotne, paradoksalne zdanie miało służyć, ale autorskie intencje nie odbierają mu posmaku bluźnierczego. Gombrowicz był jednym z bardzo niewielu pisarzy polskich, dbających o swoją pisarską godność, kategorycznie odmawiających zgody na jakiekolwiek zmiany i cięcia, nawet drobne, w swoich książkach w zamian za imprimatur. I surowy nakaz w tym duchu wydał przed śmiercią Ricie, swojej kanadyjskiej żonie. Powie ktoś: a korespondencja z Iwaszkiewiczem? To prawda, był w swoich najchudszych latach zapłacić cenę „grzecznych” przedmów, ale nie interwencji w swoich tekstach. Za to będę go zawsze bardzo wysoko stawiał, chociaż nie należę do jego całkowicie bezkrytycznych admiratorów.
Gustaw Herling-Grudziński, „Dziennik pisany nocą 1997-1999”, Czytelnik, Warszawa 2000