KRZYSZTOF VARGA – Między męczeństwem a obciachem
Spośród wszystkich prawicowo-katolickich publicystów i pisarzy największą miętę czuję do Andrzeja Horubały. Przebić się nie umiem przez masywne elukubracje Bronisława Wildsteina, nijak nie śmieszą mnie niebywale dowcipne książki Marcina Wolskiego, zbiory brawurowej publicystyki Rafała Ziemkiewicza wpędzają mnie zaś w nastrój kloaczny i depresyjny zarazem. Tymczasem eseje Horubały, a także jego nieznane szerszej publice powieści czytam zaciekle i z wielkim ukontentowaniem. Kiedy zaś w „Dzienniku Gazecie Prawnej” przeczytałem wywiad z Horubałą pod wszystko obiecującym tytułem „Autokompromitacja”, natychmiast rzuciłem się do lektury jego nowej książki. Ja po prostu uwielbiam cudze autokompromitacje, osobliwie, gdy zdarzają się katolicko-narodowym moralistom.
Powieść nazywa się „Wdowa smoleńska albo niefart” i traktuje o politycznych, religijnych i oczywiście seksualnych rozterkach bohatera, który nawet nie udaje, że nie jest Horubałą. A ściślej Horubała nie udaje, że to powieść o fikcyjnej postaci. Smaku dodaje to, że dzieło owo, walące w niepokornych i niezłomnych dziennikarzy, napisane zostało w ramach stypendium ministra kultury i dziedzictwa narodowego. Jak widać wicepremier Gliński ma jednak potężne zasługi dla kultury polskiej.
Nieprzypadkowo, a może zupełnie przypadkiem wyszła ta powieść w przeddzień jedenastej rocznicy katastrofy lotniczej, najważniejszego wydarzenia w najnowszych dziejach „małego żałosnego państewka na peryferiach świata”, jak raczy pisać o Polsce narrator „Smoleńskiej wdowy”.
Wdowa pracuje w Ministerstwie Kultury, ma na imię Pola, jest piękna i ponętna, ale nie ona będzie postacią najważniejszą tej książki. To nie jest książka o wdowie smoleńskiej Poli – to jest powieść o Horubale, bo od jego dymisji z funkcji zastępcy redaktora naczelnego „Do Rzeczy” cała intryga się zaczyna i wokół frustracji katolika, który chciał być porządny i uczciwy, się kręci.
Jeśli nie pamiętacie, to wam przypominam w skrócie, o co poszło w tej autentycznej aferze: trzy lata temu naczelny „Do Rzeczy”, subtelny i wiecznie zatroskany publicysta Paweł Lisicki, zabronił horubale pisać polemiki z artykułem Ziemkiewicza, w którym idol prawicy był łaskaw nazwać Żydów „parchami”. Horubała, człowiek honoru, co rzadkie wśród tych, których usta słowem „honor” tryskają nieustannie, zachował się jak prawdziwy chrześcijanin i odszedł z fasonem. Mimo że miał na utrzymaniu ośmioro dzieci, bo jak na katolika przystało, żadnych bezbożnych metod antykoncepcyjnych nie uznaje. Jeśli wydaje wam się, że wśród prawdziwych katolików znaleźli się inni, którzy „podśmichujki z Holokaustem w tle” Ziemkiewicza uznali za powód do trzaśnięcia drzwiami, to się mylicie. Jeden sprawiedliwy Horubała ratował w tej Sodomie honor chrześcijanina. Wszyscy inni okazali się typowymi polskimi katolikami.
Zatem rzuca Horubała pracę w „Do Rzeczy” i planuje napisać wielką powieść, w której wszystkim dowali. „Poprzednie moje powieści przepadły, po złotówce na allegro chodzą, ale teraz będzie inaczej, teraz stworzę powieść, którą przeczytają wszyscy. To będzie wielkie wydarzenie” – roi sobie Horubała. Nie będzie wielkiego wydarzenia. Bo nie przeczytają. A jak przeczytają, to zlekceważą. Albo wyśmieją. Albo się obrażą. Ale że jakaś refleksja się u nich pojawi? Niech porzucą nadzieję ci, którzy wierzą w refleksję u narodowo-katolickich świętoszków.
Pisze Horubała: „Paweł [Lisicki] postawił wyraźne ultimatum: albo zgodzę się na wykreślenie krytycznego zdania z mojej recenzji, że słowo ‘parchy’ to rasizm, albo mnie wypierdoli”. Horubała nie wykreślił – Lisicki wypierdolił. A dokładniej – Horubała sam odszedł. „Więc gadam, że nie mogę godzić się na rasizm, jakie to niskie i podłe, ta gra naszego tygodnika na faszystów, ten flirt z naziolami” – wywnętrza się Horubała. Flirt z naziolami flirtem z naziolami, ale liczy się bogobojne zatroskanie, liczą się wartości rodzinne, liczy się ochrona polskości przed zakusami lewactwa. To jest powieść o tym, że jak złamałeś katolicko-prawicową omertę, to masz przerąbane.
„W pewnych sprawach rzecz powinna być jasna: kurwa, ludzie, w tym kraju nie można Żydów określać mianem parchów. I już. I jeśli nasz komentator numer jeden, źródło naszych dochodów, kliknięć w internet, chce to robić i zadowalać polskiego ciemniaka, to nie mogę milczeć. Ja kasy zarabianej na takich gierkach zwyczajnie nie chcę” – wzmaga się Horubała, jakby nie wiedział, że sam rękę przykładał do „zadowalania polskiego ciemniaka”. I jak mniemam w środowisku szlachetnej prawicy uznany zostaje właśnie za frajera. To jest bowiem też powieść o tym, że jak obnosisz się z wartościami chrześcijańskimi, jeśli epatujesz wszystkich wokół swą żarliwą religijnością, a zarazem hajsu na tym zarobić nie chcesz bądź nie potrafisz, toś lamus, ciemięga i żaden patriota. Tako rzecze Horubała. „Smoleńsk będzie dla prawicy polskiej tym, czym sprawa Dreyfusa dla Francji. Totalnym blamażem. Że ci idioci brną w jakieś opowieści o bombach niepozostawiających śladu, angażują jakichś profesorów niedopieszczonych, inżynierów ze śrubokrętami, na których nagle kieruje się wzrok całej Polski, to i bredzą jakieś głupoty, i snują teorie bałamutne z tymi kretyńskimi uśmieszkami na twarzach”.
Przeplatane to jest fragmentami dziennika Horubały z przełomu XX i XXI wieku, muszę wierzyć, że autentycznego, a nie dopisanego chybcikiem ex post dla wzmocnienia efektu. Oraz intensywną obecnością żony Agnieszki – jako żony Horubały, a zarazem postaci powieściowej, w sytuacjach niebezpiecznie erotycznych jak wkładanie nokii w tyłek czy zlizywanie whisky z ciała tej żony oblewającej się Jamesonem. Jak wiadomo, fundamentaliści religijni mają poważny odlot na punkcie seksu i ja to rozumiem oraz szczerze, z głębi serca popieram. Popieram i współczuję jednocześnie. Pięknie i bezwstydnie pisze Horubała o miłości i pożądaniu, bo prawdziwa miłość musi być bezwstydna. Żeby każdy katolicki wierny mąż, co broni świętości rodziny między mszą w kościele a wizytą w agencji towarzyskiej, miał w sobie szczerość i zbawienną bezwstydność Horubały, to nie żylibyśmy w kraju-kruchcie, ale wybaczcie patos – w normalnej Polsce.
„Czułem wstyd. Że należę do narodu, który nie jest w stanie bezpiecznie przewieźć swojego prezydenta samolotem? Trochę obciach. (…) Przecież ta katastrofa wpisuje się w klasyczną polską dychotomię: między męczeństwem a obciachem”. Nic dodać, nic ująć, drogi Andrzeju, gdybyż jeszcze lud smoleński w to uwierzył, gdybyż autorytety prawicowe przyznały się do swoich kłamstw i bałamuctw, ale tak się nie stanie. Ty wiesz o tym, szanowny Horubało, i to cię wpędza w rozpacz.
Horubała przynajmniej wie, że poniósł klęskę, ale jego dawni ziomale z prawicowych tygodników wciąż nie pojmują, że oto właśnie przemijają w pohańbieniu. Choć wiedzą naturalnie, że są hipokrytami, bo każdy, kto choć trochę jest bardzie rozwinięty od ameby, musi zdawać sobie sprawę, że ciumkając o moralności, zasadach, Bogu, zarazem Boga obraża swoją niemoralnością, brakiem zasad i pazernością na zaszczyty i mamonę.
„Newsweek” 13/2021