Herbert rozwłóczony. Zadanie wykonane
Zawiesił na Facebooku w roku 2016 Robert Kasprzycki przyjacielski post skierowany do Andrzeja Franaszka, pracującego nad biografią Herberta:
W ich głowach nie mogło się pomieścić — jak urwał się ze sznurka? Jak mógł próbować integralności, niezależności i nieśpiewania w stadzie.
Owszem, w swym wpisie ocierał się Kasprzycki o grafo, ale taka to już internetowa poetyka:
Jak śmiała zapełgać w nim iskierka, która rozpaliła pożar, oddalający go od metropolii, wyrzucający go na zamglony archipelag nieistnienia.
Bo oddalał się z każdym napisanym wersem, z każdym wypowiedzianym słowem, z każdym niezaklaskaniem w rytm, z każdym niezakląskaniem w słowiczym chórze. Coraz bardziej zbędny, coraz bardziej szalony, coraz bardziej skazany jeśli nie na samotność, to na gorszą jeszcze od niej niezależność.
No i kończył Kasprzycki swój wpis, apelem niecierpliwego czytelnika, niby to besztając swego znajomego, zamiast wołacza przywołując mianownikową formę nicka:
Andrzej Franaszek, skończże już tę książkę, bo ciekaw jestem odpowiedzi.
Niestety, odpowiedzi od Franaszka autor songu „Niebo do wynajęcia” się nie doczeka, mimo że potężne dwa tomy, liczące łącznie prawie dwa tysiące stron, stoją już — jak czytamy we wpisie z lipca tego roku — na półce Roberta Kasprzyckiego. Nie doczeka się albo może raczej doczeka się nazbyt banalnej: psychiczna choroba i alkohol to sprawiły, drogi pieśniarzu.
Żadna tam panie, jak chciał Tomasz Burek, „linia wierności”. Raczej „linia pieniactwa”. Późny Herbert z obrazu, jaki odmalował nam Franaszek, to bowiem schorowany pijaczek, mitoman, na poły wariat, kłamczuszek i nerwus, a nie osamotniony buntownik, którego orężem jest słowo. Jak napisał na łamach „Plusa-Minusa”, w obszernym omówieniu biografii Jacek Cieślak, odczytując intencje Franaszka:
Herbert stał się klasycznym przykładem prawicowego hipokryty, który kreuje się na niepokalanego bohatera, którym przecież nie był, a dawał sobie prawo bycia surowym moralistą. Tak jak dzisiejsza prawica, kreująca kolejne mity z historii Polski.
Niewykorzystane szanse
Odmówił więc Franaszek staremu Herbertowi tej odrobiny heroizmu, która by jego buntowi przeciw establishmentowi nadała jakiś rys godności. Nie poszedł tropem, który podpowiadał Robert Kasprzycki. Pozostawił twórcę raczej żałosnego niż tragicznego, artystę godnego politowania, w rozkopanej pościeli, w rozchełstanej piżamie. Przyklepał diagnozy, jakie z błogosławieństwem wdowy wydał warszawsko-krakowski salon po śmierci poety. Oto Herbert po prostu był psychicznie chory, bo przecież tylko chory może negować nasz nowy wspaniały świat, jaki rozwija się pod troskliwym czujnym okiem Adama Michnika.
Nie ułatwił sobie zadania Franaszek tym gestem interpretacyjnym. To znaczy, zależy jak na to patrzeć: owszem, wykonał zamówienie mecenasa, ale pozbawił się czystego akordu na finał potężnej biografii. Bo choć od opowieści o losie wielkich artystów oczekujemy głębokiego wejścia w rozwibrowany czasem żywot, pełen niekonsekwencji, sprzeczności i ślepych zaułków, to pragniemy jakiegoś motywu, który scaliłby życie i dzieło bohatera, przebiłby się ponad chaos, wybrzmiał, zamykając efektowną codą choćby najbardziej skomplikowane dzieje. Franaszek takiego motywu nie odnalazł albo z niego zrezygnował. Ale przecież — w przypadku Herberta — zadania rzeczywiście nie miał łatwego.
O ile w opublikowanej w roku 2012 biografii Miłosza, dał się po prostu prowadzić Nobliście, podążając — czasem zbyt łatwowiernie — za jego autointerpretacjami, przedstawiając uładzony i spreparowany przez samego poetę żywot geniusza, tu takiej ścieżki nie mógł obrać, gdyż Herbert, co znakomicie wykazała już Joanna Siedlecka w swoim odkrywczym „Panu od poezji”, był ewidentnym mitomanem i blagierem, który o wiele mocniej zafałszował swą biografię, zmyślając na potęgę i zwodząc czytelników i badaczy.
Odmalował więc Franaszek skrupulatnie niechlujne życie, jakie wiódł twórca Pana Cogito, rozwłóczył je na prawie dwa tysiące stron, zmęczył chyba nieco czytelnika nawrotami i retardacjami, pozostawiając z przegadaną opowieścią snutą z perspektywy salonu warszawsko-krakowskiego, z którym biedny Herbert toczył nierówną walkę.
Nie wykorzystał paru szans: zamiast odtwarzać okoliczności wielkich i naprawdę istotnych sporów, jakie desperacko, wbrew zmowie milczenia, wszczynał Herbert po Grudniu ’81, czy to udzielając wywiadu Jackowi Trznadlowi do jego „Hańby domowej”, czy to później buntując się przeciw zakłamaniu polskich elit i oszustwu transformacji ustrojowej, Franaszek wolał delikatnie karcić poetę i pouczać, prezentując własne wizje politycznego realizmu.
Mógł przecież użyć choćby figury pijaka, który niczym gombrowiczowska postać ze „Ślubu” niweczy kłamliwe rytuały, z dezynwolturą zrywa maski ze strojących się w szatki moralistów ex-stalinowców, w alkoholowym niespójnym słowotoku demaskuje fałsz politycznych hochsztaplerów. Ale nawet takiego tropu nie chciał podjąć. Wolał udzielić czytelnikom i zmarłemu poecie lekcji politycznej odpowiedzialności i rozwagi.
Jakże żałośnie brzmią Franaszkowe konstatacje na temat powszechnego wparcia stalinizmu przez pisarzy. Pyta autor biografii, polemizując z wywiadem Herberta z „Hańby…”, zatytułowanym (jakże trafnie, a dla Franaszka „nieprzyjemnie”) „Wypluć z siebie wszystko”:
Czy jednak tak naprawdę, zapytalibyśmy, było możliwe zejście do podziemia pisarzy, krytyków, redaktorów wydawnictw, wykładowców? Zachowało się w ten sposób kilkunastu twórców, wśród nich sam Herbert, ale czy do wyobrażenia jest taki gest w skali masowej?
No tak, przecież ktoś musiał pisać te socrealistyczne powieści, ktoś musiał popełniać wstępniaki zagrzewające do boju o lepsze jutro. Piękny obraz Realpolitik, prawda?
Z kolei pisząc o oburzeniu Herberta na wielki polityczny przekręt i bratanie się Michnika z komunistycznymi generałami, Franaszek uderza w pobłażliwy ton:
Z naszej dzisiejszej, cokolwiek cynicznej perspektywy zabrzmi to aż nazbyt niewiarygodnie, ale może rzeczywiście jeszcze w latach osiemdziesiątych, na poły świadomie, wyobrażał on sobie wolną Polskę jako jeśli nawet nie ojczyznę „szklanych domów”, to w każdym razie kraj duchowo odnowiony, sprawiedliwy, zamieszkany przez obywateli kierujących się dobrem publicznym.
Prawda? A więc znów: biedny naiwny poeta, stawiający maksymalistyczne cele, nieświadom tego, jak wygląda logika dziejów. A Franaszek wie i używając liczby mnogiej, stara się zbudować jakąś wspólnotę trzeźwych, lecz na szczęście dobrodusznych realistów.
Cóż, artysta nie żyje, nie podejmie polemiki, ale wszak potężnym szyderstwem Franaszkowy głos przedrzeźniają wielkie wiersze poety, choćby „Ze szczytu schodów” czy „Tren Fortynbrasa”.
Zagłusza je autor biografii Herberta, kreując fałszywy obraz życia intelektualnego w Polsce, sugerując, że poeta ze swoim buntem przeciw Michnikowi ekscytował jedynie prawicowych troglodytów, jakiś karków i skinów, no i jeszcze może Herlinga-Grudzińskiego, ale on też wiadomo — specyficzny. Nie odnotowuje, że tych zdumionych czy zdegustowanych postawą dawnego więźnia Mokotowa było więcej. I że, owszem, ich sprzeciw w związku z dominacją „Gazety Wyborczej” był słabo słyszalny, ale przecież nie byli to tępi antysemici czy nienawistnicy. Tomasz Burek, Jan Polkowski, Marek Nowakowski, Antoni Libera, Jan Walc, Jarosław Marek Rymkiewicz, czy Jan Krzysztof Kelus. No i do tego cała rzesza młodych prawicowych publicystów, rozpoczynających aktywność na publicznym forum.
Jest Franaszek wychowankiem salonu. No bo jeśli ktoś pisze zdania: „Był czerwiec 1968 roku, w Polsce trwał najbardziej haniebny okres w powojennej historii”, to widać, że troszkę mu w głowie namieszano. Bo stalinizmu nie ocenia Franaszek już tak jednoznacznie.
„Hańba domowa”? Fe, jakie to nieeleganckie. Wyraz hańba bardziej jest — jak widać — stosowny do roku ’68. Pisze więc o wprowadzaniu komunizmu w Polsce, polemizując z Herbertem:
Co do końca bowiem znaczy, że przygniatająca część narodu była przeciw nowym powojennym porządkom? Przeciwko komunizmowi i sowietyzacji — z pewnością, ale czy na przykład chłopi nie cieszyli się z reformy rolnej, nawet jeśli jednocześnie bali się kolektywizacji? (…) Wszelkie całkowicie jednoznaczne stwierdzenia zdają się tutaj uproszczeniem, z drugiej zaś strony śledzenie odcieni utrudnia osąd.
Nie inaczej obchodzi się ze stanem wojennym, rozmywając jednoznaczność tej zbrodni w konstatacjach typu: „kwestia ta będzie przez dziesięciolecia tematem debat historyków”.
Więc Herbert, biedny Herbert, poczynając od nieszczęsnego wywiadu udzielonego Trznadlowi, będzie już dla Franaszka zabłąkanym w świecie polityki naiwniakiem, który nie rozumie mechanizmu dziejów i szamocze się, coraz bardziej chory, pijany, oszalały, nie chcąc pogodzić się z trzeźwą wizją rzeczywistości sączoną przez jedyną „Gazetę”.
Tego Herberta, późnego Herberta, Franaszek nie chce zrozumieć. Do wcześniejszego ma dziwnie ambiwalentny stosunek.
Bezczelność
Jest na pozór uładzone dzieło Franaszka pełne skandalicznych rzeczy. Choćby tytuł jej pierwszego tomu: „Niepokój”. Przecież dla każdego polonisty powinno to być kamieniem obrazy. Jak można książkę o Herbercie nazywać przywołując tytuł genialnego tomu Tadeusza Różewicza? Tego Różewicza, u którego Herbert terminował tak mocno, że aż ten oskarżył go — przyznać trzeba, że nie bezpodstawnie — o zżynanie i plagiatowanie.
Wiem, że dla rozpolitykowanych literaturoznawców Różewicz nie jest zbyt interesującym partnerem — twórca niekonsekwentny, w niektórych etapach twórczości pogubiony, wyjałowiony, ale rację miał Jan Błoński, twierdząc w roku 1955, że „Herbert był Różewiczem, który w pewnym momencie poszedł w swoją stronę. Nie można nawet powiedzieć, że wzorował się na Różewiczu, on nim po prostu — był”. Franaszek ma dziwną wyrozumiałość dla tych zapożyczeń, ba, zupełnie ahistorycznie dezawuuje wnikliwe uwagi Błońskiego, robiąc przy okazji z Różewicza jakiegoś awanturnika i jak gdyby nigdy nic wykorzystując tytuł jego książki dla swej biografii. Kompletnie nie rozumiem tego bezczelnego gestu.
Łapie Franaszek za rękę Herberta przy okazji plagiatu popełnionego w „Barbarzyńcy w ogrodzie”, a tak niegodnie obchodzi się z autorem „Niepokoju”.
Podobnie zresztą lekceważąco traktuje Franaszek powinowactwa z Konstandinosem Kawafisem, nadmieniając jedynie, że Herbert był bardziej ironiczny. A przecież zdanie relacji, jak dokonywała się edukacja i doskonalenie poetyckiego warsztatu naszego twórcy, który dojrzał bardzo późno, powinno być jednym z zadań tak rozbudowanej opowieści. Tym bardziej, że droga Herberta do „Pana Cogito” była długa, a poeta formował się ucząc u różnych mistrzów, wobec których nie zawsze zachowywał się lojalnie.
Dobra, można powiedzieć: nie po drodze mi ideowo z Franaszkiem, więc się złoszczę, więc się czepiam. Być może. Biografia jest rzeczywiście imponująca: Franaszek nie tylko przekopał mnóstwo materiału, ale wyniki swych poszukiwań podał w sposób niezwykle lekki, nie żałując różnych erudycyjnych błyskotek. Niektóre partie biografii czyta się świetnie. Te o fundamentalnym znaczeniu spotkania z Henrykiem Elzenbergiem i jego intelektualnym wpływie na Herberta przyprawić wręcz mogą o zawrót głowy. Rozdziały rejestrujące kolejne podróże poety czy jego walkę o światową sławę są ekscytujące. A do tego Franaszek umiejętnie łączy pasję biografa z talentem eseisty, przeplatając dokumenty z trafnie dobranymi cytatami z dzieł pisarza.
Gorzej jest na początku. Sporo tu potknięć i waty, którą autor wpycha w dziury niewiedzy o losach choćby rodziny Herberta czy, ogólnie, okresu lwowskiego w życiu przyszłego poety. Brak tym fragmentom energii, jakiegoś drive’u, w kontraście do kapitalnie wścibskiej, bezczelnej Siedleckiej, która swym „Panem od poezji” wpuściła tyle życia do herbertologii. Franaszek wyraźnie się dopiero rozpędza. Daje cytaty ni pricziom z książek i świadectw, które na zasadzie luźnych skojarzeń przychodzą mu do głowy: genealogia Gustava von Aschenbacha — bohatera „Śmierci w Wenecji” jako opowieść o korzeniach rodu Herbertów, posiłkowanie się wspomnieniami o Lwowie ludzi, którzy niekoniecznie musieli mieć przeżycia zbieżne z doznaniami Herberta.
Albo też taki zabieg: chcemy przybliżyć sprawę osiedlenia się rodziny Herbertów w Sopocie? Sadzimy cytat z powieści Stefana Chwina „Hanemann” i potem piszemy, że sytuacja jest „nieledwie identyczna”. (Słowo „nieledwie” to chyba ulubione określenie Franaszka, świetne zresztą, wyśmienicie maskujące brak precyzji, a nadto nadające niektórym zdaniom rys nieledwie klasyczności).
No i przecież też potem, sporo takich przywołań, może i urokliwych, ale wybijających z opowieści. Herbert przygotowywał, jako fuchę, teatralną adaptację „Kubusia Puchatka”? No to dajemy sentymentalną miniaturkę prozatorską Miłosza o Kubusiu i Krzysiu.
Nie wiemy nic o inicjacji seksualnej Herberta? Serwujemy wiersz Josifa Brodskiego o pierwszym razie. To oczywiście są wszystko takie miłe inteligenckie gry. Franaszek lubi dzielić się swoimi fascynacjami poetyckimi, więc wplata w tekst wiersze innych poetów, poszczególne części i rozdziały opatruje mottami, celebruje piękne zdania i sentencje.
Jest Herbert w Londynie? No to ciach, wrzutka o Rolling Stonesach i o tym, że „Sympathy For A Devil” jest inspirowane „Mistrzem i Małgorzatą”.
Herbert wynotował sobie piękne zdania księdza Józefa Sadzika? To i Franaszek przepisuje je z późnych notatek poety, ani nie sprawdzając źródła, ani nie wgłębiając się w płynącą od Marcela Gabriela inspirację, która pozwoliła księdzu pallotynowi zapisać: „kochać znaczy mówić: nie możesz cierpieć, nie możesz umrzeć. Nie może ciebie nie być!”. Ale to akurat dobrze się czyta.
Jak przystało na wzorcowego biografa, pozuje na znawcę życia, specjalistę od miłości, alkoholu, twórczych uniesień. Daje sobie pole dla domysłów i niekoniecznie udokumentowanych hipotez. Ale przecież jest to elementem paktu z czytelnikiem. Owszem, czasem jak na mój gust przesadza i zaczyna sobie folgować nadmiernie. O poranku poetyckim w krakowskim Starym Teatrze rzuci: „bardzo możliwe, że gdzieś obok, kilka rzędów dalej, w głos autora czytanych niedawno ‘Trzech zim’ wsłuchiwał się także Herbert”. O demonstracji 3 maja 1946 roku napisze: „Bardzo prawdopodobne, że wśród protestujących był student Zbigniew Herbert, który zdołał potem umknąć do mieszkania ciotki Mili”. Jakieś dowody? Poszlaki? Brak.
A omawiając realne spotkanie z Miłoszem w Montgeron w roku 1958 tak sobie pokonfabuluje:
obaj pisarze poszli na spacer, zmęczony Herbert przysiadł na pieńku, ze zdziwieniem patrząc na starszego o trzynaście lat poetę, który wsłuchiwał się w głosy ptaków. Może to właśnie wtedy autor „Trzech zim” układał wiersz „Sroczość” rozpoczynający się od słów: „Ten sam i nie ten sam szedłem przez las dębowy”
No, dla mnie jednak tego trochę za wiele.
W innym miejscu da Franaszek wyjątkowo upust własnym poetyckim ciągotom: „można powiedzieć, że w pewien sposób wiersze i drzewa dobrze się ze sobą rozumieją…”.
Gdzie indziej zapędza się w filologicznych popisach, jak wtedy, gdy wyważa otwarte drzwi, poprawiając zapis wiersza „Co mogę jeszcze zrobić dla Pana”, choć zrobiono to już w 2000 roku w „Zeszytach Literackich” Barbary Toruńczyk. Równie niefortunnie brzmi fragment, w którym Franaszek odkrywa dramaturgiczny potencjał w spotkaniach wielkich polskich pisarzy — Gombrowicza i Miłosza, nie mając świadomości, że tropy te eksploatuje już Maciej Wojtyszko.
Zazdrość
No dobra, ale przecież — przyznać trzeba — wykonał Franaszek pracę potężną i okrasił ją wybornie, serwując świetne tytuły rozdziałów, spośród których najlepszy to oczywiście ten w poetyce milicyjnego kryminału: „Tajemnica hotelu Polonez”, opowiadający o rzekomej próbie otrucia pisarza. I za tę gigantyczną robotę, bez względu na ideowe niesmaczki, należą się Franaszkowi wielkie brawa. Nawet, gdy zwierza się ze swoich nie do końca zrozumiałych ciągot, jakie rodzi w nim oglądanie fotki z plaży z młodziutkim Herbertem: „Zbigniew [jest] ciągle sympatycznym wisusem, którego uśmiech i odstające uszy sprawiają, że chciałoby się zmierzwić mu się włosy”.
Zagłębienie się w fascynujące, ale i często odrażające życie artysty, przekopanie się przez mnóstwo świadectw, rejestrowanie spotkań, podróży, chorób, biesiad, listów, romansów, zdrad, aborcji, ukazywanie krajowej i światowej recepcji jego dzieł — to wszystko gigantyczna robota, której nikt poza Franaszkiem by nie wykonał. Zresztą nikt nie dostałby od rodziny zgody na tak dogłębną wyprawę w prywatność. Nikt nie dostałby takich rekomendacji.
Zamykając z niejaką ulgą drugi tom biografii, można oczywiście załatwić sprawę cytatem z ostatnio wydanego u nas tomu „Dziennika (1957–1966)” Sandora Maraia:
Nie ma „wielkich poetów” — istnieją tylko dobre wiersze.
Można przytoczyć oklepaną sentencję Zygmunta Krasińskiego o strumieniu piękności, tym bardziej, że ów wieszcz z jego zwichrowaną uczuciowością mógłby patronować aberracjom Herberta romansującego z mężatką i wraz z grzeszną miłością przeżywającego religijne uniesienia.
Ale księga Franaszka to nie tylko gawęda o niechlujnym żywocie poety, to także kapitalna opowieść o polskiej kulturze i polskiej historii. A przewodnikiem Franaszek jest może i stronniczym, ale na pewno kompetentnym. Razem z Herbertem przechodzimy przez najnowsze dzieje Polski, żyjemy dramatami i złudzeniami kolejnych dekad PRL-u, odwiedzamy ośrodki emigracji, zanurzamy w beznadziei stanu wojennego, czołgamy przez transformację.
I przecież tego Franaszka i tej roboty, tego gigantycznego przedsięwzięcia można salonowi po prostu zazdrościć. Że dzięki odważnym i niekonwencjonalnym decyzjom Grzegorza Gaudena, ówczesnego dyrektora Instytutu Książki i Henryka Woźniakowskiego, dyrektora Instytutu Wydawniczego Znak, dzięki współpracy wielu osób i instytucji, udało się załatwić dla autora środki, zapewnić mu komfort pracy, dopieścić.
Moi znajomi prawicowcy zgrzytają na to zębami. A czy stać naszą stronę na tak potężny gest? Na sprzęgnięcie wysiłków kilku instytucji? Na tak śmiały mecenat?
Czy obok „Miłosza” i „Herberta” Andrzeja Franaszka możemy postawić własne księgi, ufundowane przez nas, pod auspicjami naszych instytucji, napisane przez naszych ludzi, przepuszczających dzieje polskiej kultury przez filtr swej wrażliwości?
Jakoś nie za bardzo.
Pozostaje nam kąsać i szczekać. I wyć z bezsilności, i śmiać się z własnej niemocy.