Masłowska — zagadywanie pustki
Dorota Masłowska wydała właśnie zbiór felietonów pod intrygującym tytułem: „Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu”. Oczywiście to wszystko jest urocze, fantastyczne, błyskotliwe, skrzące się od językowych gier, paradoksalnego zestawiania różnych idiolektów. No, człowiek jest olśniony tym pisarskim szczebiotem, prezentacją inteligencji świeżej, obserwacji niespodziewanych, paradoksalnych. I naprawdę to grzebanie Masłowskiej w śmietnisku popkultury może urzec. Wyciąga z tego śmietniska rzeczy niesamowite, otrzepuje z kurzu rekwizyty zapomniane, podnosi swoje uczestnictwo w kulturze popularnej do rangi wielkiego wtajemniczenia w żywioł społeczny, pokazuje, jak z banalnej — zdawałoby się — rozrywki można wyciągnąć wnioski bardzo serio o naszej współczesności. A wszystko to ma lekkość i swobodę mistrzowskiej kawiarnianej konwersacji. Czy będą to relacje z podróży, czy z wielogodzinnego jopienia się w telewizor.
Jest dowcipna, miejscami samokrytyczna, autoironiczna. Gdy pisze o oglądaniu seriali i prawdziwym nałogu, jakim staje się śledzenie telewizyjnych tasiemców, znakomicie określa ten wewnętrzny przymus, impuls, płynący z przekonania, że przecież „SAMO SIĘ NIE OBEJRZY”. A wcześniej: „To uczucie, że podtrzymujemy świat przedstawiony serialu naszym wzrokiem i słuchem, że to nasze przejęcie i ta uwaga są jego paliwem i tlenem, jedną z podwalin tego nałogu. To nie jest tak, że nic nie robimy, że bohaterowie świetnie by się bez nas obyli! Kompulsywnemu oglądaniu seriali towarzyszy przekonanie, że dokładamy starań do czegoś fundamentalnego…”.
Kostropaty przełom
Jej zapiski z oglądania seriali są rzeczywiście niesamowite. Bo też zadania postawiła sobie Masłowska bardzo ambitne. Zanurza się w lata 90., ba, obejmuje nawet schyłek 80. i ogląda na przemian „Dynastię” z naszym poczciwym „W labiryncie”. Śmieje się z dawnych fascynacji, gdy nie zważając na mielizny i stereotypowość postaci pasjonowaliśmy się losami Blake’a Carringtona („szpakowatego praojca”) i demonicznej, ale wielobarwnej Alexis oraz Krystle („poczciwina podobna staremu, smutnemu źrebięciu — jej jedynym zadaniem jest bycie piękną”). Fantastycznie wyszydza tandetę amerykańskiego serialu, ale i kpi z naszej jego recepcji: gdy w latach 1991–1993 częstowani „Dynastią” czerpaliśmy z niego wiedzę o lepszym świecie.
Ale czy rzeczywiście tak serio to oglądaliśmy? To chyba jednak pokoleniowe. Może młodziutka wówczas Dorotka (rocznik 1983) — tak. Lecz dorośli mieli chyba od początku dystans do tego tworu telewizyjnego i raczej ze zdziwieniem pomieszanym z politowaniem oglądali kolejne odcinki, traktując to jako produkt dość odległy od realizmu, a w fabularnych spiętrzeniach przecież niewymownie komiczny.
Nie inaczej, także z dystansem, oglądało się krajową telenowelę „W labiryncie” (1988–1991), nad którym z gracją pastwi się Masłowska, pisząc: „Kostropata forma w ścisłym sprzężeniu z kostropatą treścią daje w rezultacie prawdziwą sekcję zwłok kostropatego przełomu”.
I tu rzeczywiście świetnie pokazuje nieudolność dialogów, dziwaczność aktorstwa (w tym wysmarowanego pastą do butów Witolda Żaboklickiego w roli pociesznego Murzyna oraz Karola Strasburgera jako amerykańskiego dziennikarza), wychwytuje obyczajowe koszmarki. Zresztą oddajmy jej głos: „Gdzie są te piękne beztroskie dni, gdy kalendarze z gołymi babami wisiały w każdym polskim zakładzie pracy i przedszkolu, i na każdej plebanii? Gdzie się podziały żarty o cycach i dupie, seksualne podjazdy do pracownic, palenie fajek gdzie popadnie, picie alkoholu przez kobiety w ciąży, picie alkoholu przez wszystkich, wszędzie, do śniadania, obiadu, kolacji i nocnej przekąski??? Jeśli więc na co dzień powtarzacie ciągle i ciągle, że w Polsce nic się nie zmieniło, wciąż ten sam syf i tym podobne, to dopiero oglądając »W labiryncie«, możecie zobaczyć, jak wiele wody upłynęło w Wiśle, Warcie, Odrze, Sanie, w studni oligoceńskiej i pijalni wód w Krynicy, odkąd przełożeni po wyjściu pracownicy z gabinetu na oficjalu wykonywali na wysokości klatki piersiowej znaczące półkola dłońmi”.
Tak, wracając do czasów przełomu, szydząc z estetyki czasu naszego przepoczwarzania się, pamięta, że było to doświadczenie wspólne, pamięta o własnych zachowaniach i słusznie bije się w piersi, gdy opisuje drogę artystyczną Beaty Kozidrak: „Dopiero w latach dziewięćdziesiątych jej flirt z popem zaczął przybierać bardziej jarmarczne oblicza, niepokojące w sposób, w jaki wcale nie chcielibyśmy być niepokojeni, ale kto wtedy ubierał się dobrze, niech pierwszy rzuci kamieniem, na pewno nie będę to ja”.
Szczebiocze więc, mnoży słowa, popisuje się uniwersytecką erudycją, używając zresztą bez sensu wyrażenia „nomen omen” czy „dezawuować”. No, ale jak było widać już z poprzednich książek, dla Masłowskiej spotkanie z uniwersytetem zaowocowało także grandilokwencją i jakimś oszołomieniem nowymi słowami, nowymi ujęciami. Popisuje się więc Masłowska: raz rzuci mięsem, kiedy indziej zadrybluje uczonymi wyrazami, by pokazać, że jest na bieżąco z akademickimi trendami.
Niekończąca się nawijka
Gada i gada, mnoży słowa, że aż chciałoby się jej krzyknąć (dostosowując do materii, jaką porusza): Shut up! Zamknijżesz się, przestać trajkotać, powiedz coś serio!
No, ale ona i na to ma odpowiedź i zasunie — autoironicznie, że wie, że takimi błahostkami się zajmuje, że gada i gada, i wie, że śmiesznie uzależniona jest od tej popkultury, od tego śmiecia, którym co dzień napycha sobie głowę.
A gdy powiemy, że to jest zagadywanie pustki, że to miałkie, ulotne, to ona też zgodzi się z tym, rozwinie temat i znów namnoży słów. Weźmie na warsztat „Kuchenne rewolucje” (format z Magdą Gessler) i zachwyci się nimi, a może nawet bardziej sobą oglądającą ten cykl i — och, jak wspaniale — analizującą go. Weźmie do rąk wywiad rzekę z Maleńczukiem i pokaże nam, jak czytać takie wykwity knajackiej kultury. Opowie o docusoapach i znów zachwyci się sobą perlącą zdania.
A w tym wszystkim, po wywodzie pełnym słownych igraszek, unosić się będzie ponad tymi wszystkimi ludkami, którzy rzecz tę tworzą i którzy rzecz tę oglądają.
Przewrotne medium
Nie docenia, zdaje się, przy tym zupełnie inteligencji telewizyjnych menedżerów. Gdy pisze o fenomenie telenowel dokumentalnych: „Oto w ramach ściśle przemysłowej, cynicznej polsatowskiej produkcji na amerykańskim formacie powstaje polska sztuka ludowa. To cud: to jakby z taśmy produkcyjnej wielkiej fabryki w Chinach wychodziły ręcznie malowane kubki albo pozłacane łabędzie z opon” — to przecież kompletnie ignoruje fakt, że tam, w telewizyjnych biurowcach, siedzi jeszcze paru inteligentnych facetów (o kobiecie nie wspominając!), którzy doskonale rozpoznają możliwości adaptowanych formatów. Oni tam naprawdę wiedzą, że nawet bardzo toporne telewizyjne ustawki owocują wydobyciem z naturszczyków jakiejś prawdy o nich samych.
Gdy Masłowska rozszyfrowuje reakcje widzów na celebrycki reality show, to ćwierka tak, jakby nie wiedziała, że to wszystko zapisane jest w biblii formatu. Gdy rozkminia popularne cykle i triumfalnie obwieszcza nam, jakie to role grają w nich poszczególni bohaterowie, to przecież idzie krok w krok za dokumentacją programu, dostarczaną przez licencjodawcę, gdzie wszystko jest właśnie tak opisane. Jej naiwność, maskowana czasem autoironią, gdy odtwarza uczucia, jakie budzi Magda Gessler, rzeczywiście ma w sobie coś z reakcji psa Pawłowa. Tak, chodzi właśnie o to, by Gessler wcielała się w straszliwą herod-babę, żeby przeklinała, piekliła się, żeby budziła lęk i jednocześnie sympatię. I tak, chodzi właśnie o to, by widzowie „Kuchennych rewolucji” mieli do dyspozycji parę poziomów odbioru: od naiwnego do ironicznego. Bo stacji zależy na oglądalności, a nie miłości. I przecież pokolenie Masłowskiej oglądające dla beki te wszystkie „Azja Express” wchodzi w ten świat, ujmując go w ironiczny cudzysłów, entuzjazmuje się relacjami Rozenek — Majdan, wkurza na Kaczoruk dla śmiechu, ale daje sobie ładować do mózgów cały ten shit.
Nie inaczej dzieje się z Masłowską: traci czas na oglądanie telewizyjnego badziewia, wyczynia z nim niezwykle efekciarskie kombinacje, fajnie opisuje tę swoją ukochaną Polskę B, ciekawie analizuje rytuał oglądania i konsumowania „Azja Express”, a także produkcję docusoap jako zemstę klasy niższej na celebryckim fałszywym świecie. Cóż, że jej efektowne sądy o kręceniu telenowel dokumentalnych nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Że ten paździerz robi się z zupełnie innym podejściem i że naturszczycy wyławiani są z całym cynizmem doświadczonych starych wyg od produkcji. Zrobienie kupy do bidetu czy mięsny jeż z tandetną piosenką? Oj, bardzo naiwnie traktuje te rzeczy Masłowska, akademicką erudycją przykrywając ignorancję dotyczącą telewizyjnego molocha. Poza swoją refleksją pozostawia fakt, że ironia, jeśli chodzi o konsumpcję telewizji, została już dawno wbudowana w przekaz (pisał o tym przenikliwie w eseju „E Unibus Pluram: telewizja a fikcja amerykańska” udręczony postmodernistyczną pozą David Foster Wallace, który próbował wyrwać się z niewoli tego nieznośnego bożka czasów schyłku).
No i szaleje Masłowska. Ze swadą dowodzi, że te paradokumenty to „zemsta statystycznego Polaka za całą fikcję telewizyjną i celebrycką, za te lata pokazywania mu wyphotoshopowanych twarzy, wypożyczonych samochodów i designerskich wnętrz”.
Snuje sugestywne fantazje, że to „tak jakby szarzy ludzie z bloków wzięli się do kupy i zrobili sobie wreszcie (z drobną pomocą telewizji) swój własny serial, tak jak umieli; każdy przyniósł, co miał najlepszego. Albo i najgorszego: we wspomnianej już przeze mnie kultowej scenie, w której okazuje się, że tata zrobił kupę do bidetu, i każdy członek rodziny po kolei zagląda do muszli, by stwierdzić tam obecność wypikselowanego balasa, wyczuwalne jest coś jeszcze. Bliźniacza do linczów pod postami »Pudelka«, infantylna rozkosz defekowania w salonie, rzygania jaśniepanu do fortepianu. […] Polsat i TVN zdają się tu tylko producentami wykonawczymi czy też alfonsami całego tego procesu”.
Nie docenia, zdecydowanie nie docenia telewizyjnych menedżerów, nie docenia przewrotności tego medium. Daje się nabierać, tylko na trochę wyższym, uniwersyteckim poziomie. Chociaż więc analizy języka, jakiego naturszczycy używają przed włączoną kamerą, bywają kapitalne („elementy retoryki telemarketingowej” — „nie ukrywam, że”, „powiem tak”, „szczerze to” i powiedzonka typu: „szału nie ma”, „dupy nie urywa”), choć odtwarzanie erotycznych relacji na planie „Kuchennych rewolucji” skrzy się dowcipem, to przecież podejście Masłowskiej do telewizji oparte jest na wielu złudzeniach, z których naczelnym jest to, że ironizując, demaskując chwyty, opisując własne reakcje, przechytrza się medium.
Językowa brawura pozwala jednak prześliznąć się nad niewątpliwie fałszywymi rozpoznaniami. Szarże Masłowskiej mają moc. Nawet gdy czasami uderzy w belferski sarkazm i rzuci „dowcipnie”, pisząc o zalegających w Polsce śmieciach: „Zza których pod koniec sierpnia ledwie widać, że las jednak jest w swojej idei formacją roślinną” — to zaraz zrehabilituje się westchnieniem: „Tak, jest dla nas, Polaków, ciągle jakaś adrenalina w wyjebaniu starej pralki do lasu”…
Kapitalnie grać będzie popkulturowymi kliszami, gdy epizod z Dnia Dziękczynienia zacznie krótkim przypomnieniem, co jest istotą tego święta: „Polega ono na jedzeniu jedzenia i może też posłużyć jako okazja do uderzenia nielubianego rodzica pokrywką od brytfanny lub do ogłoszenia swojego homoseksualizmu”. Będzie świetna, gdy podejmie pionierskie i bezlitosne obserwacje na temat internetowych porad wideo dotyczących sztuki uwodzenia, w których Don Juan okazuje się raczej Don Januszem.
Naprawdę, podziwiając jej smykałkę do słownych zabaw, chciałoby się wykrzyknąć: Boże, dzięki za Masłowską!
Koniec złudzeń
Do tradycjonalistów ma Masłowska (do czasu!!!) stosunek pobłażliwy, jak do niegroźnych dziwaków. Świetnie opisuje strategię jej ulubionego pisma kulinarnego: „Każdy numer opatrzony jest rodzajem kuchennego reportażu, którego bohaterem jest familia tak niepostmodernistyczna, jakby »Prześlij Przepis« robił Tomasz Terlikowski pod pseudonimem. Czyli pichcąca kobieta, której kopystkę podaje dziewczynka, podczas gdy chłopiec interesuje się budową maszynki do mięsa, zaś mąż towarzyszy niewprawnie w obieraniu jarzyn. […] Gotujący mężczyźni zdarzają się bardzo rzadko, a nawet jeśli już, to zawsze deklarując swój status początkującego […] w imię zasady, że mężczyzna w kuchni to pocieszny niezgrabiasz, mylący warząchew z sitkiem”…
Owszem, odwołuje się do stereotypów, gdy pisze o Magdzie Gessler, że „reprezentuje jedną z najbardziej znienawidzonych i otoczonych w mizoginicznej Polsce głębokim lękiem figur — figurę baby. Baby z piekła rodem; baby, którą diabeł posyła tam, gdzie sam nie może, i w której piecu pali”. Owszem, wtrąca czasem jakieś banały o tradycyjnej polskiej mentalności. Ale przecież dopiero w tekście o grafomańskiej „Szamance” duetu Żuławski (reżyseria) oraz Gretkowska (scenariusz) odkrywa karty i na zawsze rozwiewa nadzieje tych, którzy liczyli, że jej zdroworozsądkowe myślenie zaprowadzi ją do obozu umiarkowanej prawicy. Naiwne złudzenia. Masłowska, z entuzjazmem przejmując bełkot twórców „Szamanki”, pisze, że bohaterka filmu „jest wszystkim, co kultura katolicka usiłuje od zawsze z polskich kobiet wyegzorcyzmować”, i przystępuje do furiackiego ataku na Kościół: „Znowu w jakimś paradoksalnym przetasowaniu historii, w polskich łóżkach i majtkach zjawia się Kościół katolicki. Niezreformowany, nadgryziony zębem czasu, w nieszczególnej formie, ale jak zawsze gotów do światopoglądowych porządków. […] z aptek znika postinor […]. Patronką kobiet, i tych wierzących, i tych nie, znowu ma być Maryja Zawsze Dziewica ze szramami na twarzy. Jedyne błogosławione piersi to te, które ssał prezydent, a rzeczoznawcą w kwestii aborcji jest episkopat polski”.
To nie jest stylizowanie się na tupiącą nóżką feministkę ze spapranym życiem, z pretensjami do Kościoła, że chce uczyć moralności. To głos autorki. Cóż, dziwne to sprawy i późniejsze przytoczenie żartu Żuławskiego o biskupach niespecjalnie godne słuchaczki kulturoznawstwa: „Co to w ogóle są za ubiory, o co w nich chodzi? Wyobraża pan sobie, że facet w takich złocistych szatach i z pastorałem wejdzie do sklepu, żeby kupić sobie bułeczkę?”.
Nie wiem, czy to tylko moje wrażenie, ale passusy przeciw Kościołowi i PiS dźwięczą mi jakoś wtórnie, jakby pasja paraliżowała lingwistyczną wynalazczość pisarki. Przecież i koniec tego felietonu nie brzmi świeżo: „Oto prawdziwy thriller. Thriller od twórców dobrej zmiany. Zwanej coraz częściej »niezwykle złą zmianą, której jednak ostateczne wprowadzenie będzie wiązało się chyba z koniecznością wyłączenia w Polsce Internetu i przeniesienia jej terytorium w kosmos«”. Mało to lotne. A może moje przekonania powodują, że czytam te fragmenty z niesmakiem?
Są w „Jak przejąć kontrolę” ciekawe fragmenty autobiograficzne, które pozwalają mieć nadzieję, że Masłowska przejdzie jednak od tych form drobnych, od tego zagadywania pustki do czegoś ciekawszego. Opisy dwóch niepokojących spotkań z menelami czy też scenka z Wólki Kosowskiej, a przede wszystkim finał książki — impresja ze spaceru po Warszawie pozwalają liczyć na to, że autorka tych zapisków wreszcie odważy się przejrzeć w lustrze i porzucając swój multilingwistyczny szczebiot, podaruje nam coś więcej. Autobiograficzną powieść? Bardziej refleksyjny dziennik? Czekamy.