Nasze biedne dzieci i ich świat

Nasze biedne dzieci i ich świat

Nagle szok: nie najlepsza, topornawa „Reakcja łańcuchowa” Jakuba Pączka budująca drastyczny mit pokolenia Czarnobyla, uświadamia mi, że to festiwal moich dzieci, i że świat, który opowiadają, który z gniewem krytykują, wyszydzają, to świat stworzony przez moją generację.
No tak, rocznik 1986, żłopiących płyn Lugola, rocznik Czarnobyla to przecież rówieśnicy mojej najstarszej córy. Tych sygnałów, że opowiadany jest świat widziany oczyma moich dzieci, jest na festiwalu całe mnóstwo, nie trzeba koniecznie sięgać do biogramów reżyserów, by poczuć się nieswojo, wystarczy spojrzeć na obsadę. Magdalena Cielecka jako matka Jakuba Gierszała (w filmie „Najlepszy”) czy też Andrzej Chyra jako jego odnaleziony ojciec (w obrazie Urszuli Antoniak „Pomiędzy słowami”) dobitnie pokazują, że wchodzi nowe pokolenie i ci młodzi to już pokolenie moich dzieciaków.

Lament nad nimi i światem, który postrzegają jako groźny, nieprzyjazny, wyzbyty mocnych punktów oparcia, światem, jaki im zafundowaliśmy, jest dominantą moich wrażeń z Gdyni. Tak, tu już nie ma mowy o korekcie spojrzenia, nie ma spierania się, że to nie tak, że inaczej należałoby opisać współczesność. Nie poradzisz nic: one tak widzą świat. Świat, jaki zafundowało im pokolenie JP2, świat, jaki dostali od ludzi Solidarności.
Różnicę w postrzeganiu rzeczywistości niezdarnie wypowiada dialog z „Reakcji łańcuchowej”, gdzie ojczym tłumaczy rozpieszczonemu, zepsutemu dobrobytem młodzieńcowi: „Za moich czasów brało się ślub, żeby razem było cieplej pod kołdrą, kiedy wyłączą prąd. Żeby mieć dzieci, których wnuki, a może prawnuki za jakieś sto, dwieście lat, doczekają, aż komunizm zdechnie i będą mogły być szczęśliwe”. Na co spotyka się z gniewną odpowiedzią: „Tylko że wy w tej waszej pierdolonej komunie mogliście mieć chociaż nadzieję, że kiedyś będzie lepiej… Nam nic nie zostało do obalenia i jak widzisz, cały czas jest do dupy”.

Faktycznie jest do dupy i większość filmów młodych twórców brzmi jak rozpaczliwy skowyt. Takiemu odczuciu sprzyja rzecz jasna festiwalowy sposób wchłaniania filmów. Oglądane w dawce przekraczającej możliwości percepcyjne, po kilka dziennie, nie są w stanie samodzielnie wybrzmieć, a przecież niektóre wymagałyby kilku dni rezonowania, odbijania się, wchłaniania i trawienia, więc mieszają się z sobą, przenikają, motywy łączą się w ciągi, filmy nawiązują z sobą dialog czasem polemiczny, częściej komplementarny.

Oto pierwsza komunia z fantasmagorycznego obrazu Jagody Szelc „Wieża. Jasny dzień”, w którym ksiądz atakowany przez ciemne siły nie jest w stanie wypowiedzieć formuł liturgicznych, miesza się z tym samym świętem z niedopuszczonych do konkursu głównego „Dzikich róż” Jadowskiej, w którym też okazuje się pustym rytuałem. Kapitalna Marta Nieradkiewicz omdlewa tam, tworząc jakby echo wobec chorobliwych zachowań w „Wieży”. A małe dziewczynki w obu filmach nie chcą przystępować do swej pierwszej komunii i nikt nie jest w stanie wytłumaczyć im sensu sakramentu i święta. Owszem, matka w „Wieży” podaje jakieś argumenty, ale to wszystko wiotczeje pod wpływem mrocznych mocy rozpętanych przez oszalałą siostrę. Podstawowe rytuały okazują się niezdolne do przeniesienia duchowych doświadczeń naszego pokolenia.

Alkohol i przemoc

W nagrodzonej Złotymi Lwami dołującej „Cichej nocy” Piotra Domalewskiego Wigilia stanowi echo „Wesela” Smarzowskiego. Najważniejsze okazują się deale związane z gospodarstwem dziadka, które ma być sprzedane holenderskiemu biznesmenowi. Królują alkohol i przemoc.

Matce — jedynej dbającej o ciągłość tradycji — udaje się skłonić rodzinę do wysłuchania Łukaszowej dobrej nowiny: „W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym państwie. Pierwszy ten spis odbył się wówczas, gdy wielkorządcą Syrii był Kwiryniusz…”. Ale lektura Ewangelii wieńczona jest lekceważącym „amen” zniecierpliwionych biesiadników czekających na wódkę. I przecież nawet matka jest wypalona. Wysłuchuje życzeń („Mamuś… Żebyś wytrzymała jakoś z tymi popaprańcami”) składanych przez syna, który wpadł na święta Bożego Narodzenia z Holandii, by ostatecznie pożegnać się z Polską i wyemigrować wraz z żoną i dzieckiem. Załamana żali się: „Ja nic innego w życiu nie robiłam, tylko was miałam. Ja się starałam. Chyba zagranica nam życie zniszczyła i tobie też zniszczy”.

Buńczuczne zapewnienia syna (grający bez jednego fałszywego akcentu Dawid Ogrodnik), że jest inny niż ojciec, który dzielił życie na zarabianie na saksach i krótkie wizyty w domu, i plany, by zabrać żonę z dzieckiem i rozkręcić biznes w Holandii, zostaną boleśnie przez życie wyszydzone.
Więzi rodzinne przestają być czymś, do czego można się odwołać. Jeśli w rodzinach nie króluje przemoc fizyczna, to są one podminowane katastrofą, związaną z przemilczaną prawdą („Wieża”), zdradą („Cicha noc”, „Dzikie róże”, „Atak paniki”, „Reakcja łańcuchowa”), kłamstwem („Atak paniki”, „Reakcja łańcuchowa”). I dotyczy to wszystkich generacji.

Młodzi wątpią, a od starszych odbierają albo lekcję cynizmu (przerysowana matka celebrytka w „Reakcji łańcuchowej”), albo niezdarny i budzący politowanie pokaz zmagania się z własnymi słabościami. Arkadiusz Jakubik w „Cichej nocy” jako ojciec alkoholik, który próbuje zerwać z nałogiem i odbudować relacje z dziećmi, jest wpośród korowodu osób z generacji rodziców jedną z jaśniejszych postaci. Dawny gastarbeiter, który „zostawił zdrowie na niemieckiej budowie”, a nieobecny w domu nie uczestniczył w wychowaniu synów, teraz próbuje odrobić wszystko i w najmłodszej córeczce lokuje swe rodzicielskie ambicje i nadzieje na odzyskanie straconego czasu. Kasia, którą tatuś wozi raz w tygodniu na zajęcia, gra na skrzypcach, niemiłosiernie fałszując, tytułową kolędę „Cicha noc”, a reżyser przez chwilę za pomocą magii montażu, podkładając pod jej rzępolenie czyste wykonanie utworu zdaje się pokazywać, że cud jest możliwy. Ale to tylko przez chwilę.

Ciemne barwy, od których zaczyna się film, dominują i rzeczywiście w nagrodzonej Złotymi Lwami „Cichej nocy” próżno szukać jakiejkolwiek otuchy. Domalewski, jak wielu przed nim, maluje beznadziejny obraz rzeczywistości. W jego świecie, zdominowanym przez alkohol i biedę, rozpamiętuje się dawne czasy pozornej świetności, ogląda starą elektronikę przywożoną kiedyś z saksów i budzącą zachwyt całej wsi, śmieje się wciąż z tych samych rubasznych dowcipów wujaszka i coraz bardziej pijanego dziadka, a kolejne godziny rozwiewają marzenia matki o pierwszych normalnych świętach. Jest jak zawsze: wódka, awantury, bełkot.
Nie wiem, jak traktować przesłanie Arkadiusza Jakubika, ojca alkoholika, który podsumowując swą drogę życiową, mówi: „Wiesz, dlaczego się bałem tak tej zagranicy. Bo jak tam jechałem, to myślałem, że właśnie tam, za granicą, będę się mógł czuć człowiekiem, a nie tym Polakiem. Ale po latach dotarło do mnie, że właśnie tam jestem najbardziej Polakiem. A tylko tutaj w Polsce mogę być człowiekiem. Po to jest ten kraj, żebyśmy mogli się tutaj czuć ludźmi”.

Ale przecież bycie człowiekiem tu, w Polsce, na prowincji, nie wydaje się w oczach reżysera nazbyt interesującą propozycją. Młodzi ludzie po studiach skazani na groszowe zarobki ulegają niszczącej patologii, by w końcu zaakceptować rozpoznanie: „Dla ludzi takich jak my czasy są zawsze takie same. Chujowe”.

Emigracja rzeczywiście nie jest w oczach filmowców żadnym rozwiązaniem. Pokazują to „Dzikie róże” Jadowskiej, gdzie bohaterka krzyczy w twarz swojemu mężowi: „Ty przyjeżdżasz na tydzień, a potem wyjeżdżasz i ciebie nie ma. Ciebie tu nie ma!”.

Problem emigracji podjęty zostaje także w niezwykłym filmie Urszuli Antoniak „Pomiędzy słowami”. Obraz tworzącej na co dzień w Holandii reżyserki (rocznik 1968)z wyżyłowanymi do bólu, do granic kiczu i pastiszu zdjęciami, gdzie aż chce się bić brawo i śmiać przy pokazywaniu kolejnych kadrów (nagroda za zdjęcia dla Lennerta Hillegego), z kapitalnym Jakubem Gierszałem jako Polakiem robiącym karierę prawnika w Berlinie, Polakiem przepięknym, będącym ucieleśnieniem snu o kandydacie do Hitlerjugend — nordyckim blondynkiem w obcisłym garniturku, nieskazitelnym, mówiącym bez akcentu, idealnym polskim produkcie eksportowym na rynek niemiecki, jest także intelektualnie ostrym jak brzytwa laboratoryjnym studium dotyczącym złudzeń o integracji. Kapitalne jest spotkanie wymuskanego Gierszała z ojcem, który go porzucił w dzieciństwie: w tej roli kapitalnie słowiański, pozornie wyluzowany Andrzej Chyra, który niezdarnie próbuje ofiarować synowi swą życiową mądrość ekspunka, by w końcu na odchodne za uwolnienie od swego towarzystwa zadowolić się kwotą 2 tys. euro. W tym wysmakowanym do bólu, choć miejscami bardzo dowcipnym filmie (scena oglądania „Czterech pancernych” z niemieckim dubbingiem. Gierszał w roli tłumacza rozmowy swego szefa z ojcem), bez względu na ideologiczne zamiary reżyserki, przekaz, że Polak tam, na Zachodzie, zawsze będzie poniżej Niemca, a nieco powyżej Murzyna, kapitalnie współgra z kwestiami wypowiadanymi przez Arkadiusza Jakubika.

Wątpliwy werdykt jury

Ponurej „Cichej nocy” przeciwstawić można „Atak paniki” Pawła Maślony — dla mnie najciekawszą z gdyńskich propozycję opowiadania o współczesności. Podbudowana, owszem, rozpaczą i poczuciem niepewności, komedia składająca się z kilku równolegle prowadzonych wątków, znajdujących swoje rozwiązanie w kapitalnym finale, pełna świetnych obserwacji obyczajowych i humoru, pokazuje, jak magia kina może na chwilę oswoić niepewny świat. Jak z rozpaczy można wydestylować śmiech i olśnić opowiadaniem. Doskonała obsada realizuje precyzyjny scenariusz.

W doborowej stawce znaleźli się: słusznie nagrodzona za rolę drugoplanową zagadująca swoje cierpienie i samotność Magdalena Popławska, a do tego spieczony na czerwono od egipskiego słońca Artur Żmijewski z Dorotą Segdą jako małżeństwo wracające z wczasów w Hurghadzie oraz Bartłomiej Kotschedoff w roli będącego w tarapatach synusia, sterującego przez telefon matką Małgorzatą Hajewską-Krzysztofik prowadzącą grę na jego komputerze. No i jest jeszcze grana przez Aleksandrę Pisulę jej ukochana córeczka, dorabiająca internetowymi seansami porno, nagle w otoczeniu rozszczebiotanych psiapsiółek, oraz Julia Wyszyńska jako histeryczna panna młoda marząca o niuejdżowym porodzie.

Inteligentny, pełen świetnych spostrzeżeń film sytuujący się powyżej półki z komediami romantycznymi, nie został niestety należycie uhonorowany nagrodami. Oblig środowiskowy, każący wyróżniać takie gnioty jak „Ptaki śpiewają w Kigali” czy „Pokot”, spowodował, że werdykt jury po raz kolejny budzi spore wątpliwości.

Nagrodzenie pretensjonalnego, szantażującego poważną problematyką rozmemłanego filmu państwa Krauze, który daleko odszedł od precyzyjnych conradowskich opowiadań Albińskiego, będących pierwotną podstawą scenariusza, czy też wyróżnianie za reżyserię pokracznego „Pokotu” Agnieszki Holland i jej córki, które zaślepione ideologią najwyraźniej nie wyczuły niezamierzonej śmieszności książki natchnionej Olgi Tokarczuk, spowodowało, że znów nagrody nie odzwierciedlały fenomenu kolejnego gdyńskiego przeglądu (przypomnijmy, że w zeszłym roku przy głównych nagrodach pominięto „Wołyń” Wojtka Smarzowskiego).

No tak, ale przecież premier niewypałów w głównym konkursie było o wiele więcej.

Horror na obozie harcerskim — „Czuwaj” Roberta Glińskiego, niezdarne połączenie „Władcy much” i „Wakacji z duchami”, po którym brat wicepremiera ma chyba do końca życia przegwizdane u członków ZHP i ZHR (jeśli nie skreślili go już po „Kamieniach na szaniec”).

„Twój Vincent” — nudny, intrygujący może przez pierwsze minuty film — z potężnym budżetem, ogromem włożonej pracy, z kompletnie drewnianym scenariuszem, w żadnej mierze nieoddającym wielkości i tragizmu Van Gogha.

„Zgoda” Macieja Sobieszczańskiego, film który miał łamać tabu obozów koncentracyjnych na ziemiach polskich po II wojnie światowej, a okazał się popisem niezręczności reżysera, bez powodzenia próbującego naśladować genialnego „Syna Szawła” László Nemesa. (Przed projekcją Sobieszczański wyznał, że debiutuje tak późno, bo zajmował się wykładaniem sztuki filmowej na różnych wyższych uczelniach, zgroza!).

No i jest jeszcze jeden film prawie pominięty w werdykcie jury — laureat nagrody publiczności — obraz Łukasza Palkowskiego — „Najlepszy”. Film wzorowany na najlepszych hollywoodzkich schematach: opowieść o dźwiganiu się bohatera z upadku i zwycięstwie nad własną słabością. Oparty na autentycznej historii Jerzego Górskiego, narkomana, który dzięki morderczemu treningowi zwyciężył w amerykańskich zawodach triatlonowych podwójnego Ironmana, razi uproszczeniami.

Co zostanie po Gdyni?

Palkowski po raz kolejny pokazuje, że jest w stanie tworzyć kino popularne, ale trzymanie się podręczników scenariopisarstwa, które uwierało mnie już w „Bogach”, ta gramatyka filmu wywalona na wierzch, tutaj miejscami każe aż wyć z bólu. Jednowymiarowe sceny pozbawione smaczków, konsekwentnie wypełniające drabinkę scenariuszową, oczywisty aż do żenady podkład muzyczny: najpierw „Born to Be Wild”, potem już Doorsi wymieszani z Dżemem, brak zróżnicowanego drugiego planu (dość powiedzieć, że sam Janusz Gajos obsadzony w roli Marka Kotańskiego z zabawną kitką nie ma najmniejszego pola do popisu, tak zostaje przykrojony do schematu). I wszystko do tego robione jakby na pół gwizdka, po łebkach.

Gierszał, czy to oklejony przez charakteryzatorkę strupami, czy to trenujący do morderczych zawodów, nie jest dość przekonujący. Zdecydowanie to nie jest aktor z amerykańskich promosów, który jest w stanie cały sezon podporządkować jednemu filmowi. Opowieści o drakońskiej diecie czy niezwykłym wysiłku lub też o wielomiesięcznym obserwowaniu patologii zdecydowanie nie brzmiałyby wiarygodnie w ustach naszego gwiazdora. Nie budzi ani litości i przerażenia jako zdegenerowany wyniszczony młodzieniec, ani też później uznania dla hektolitrów potu wylanych na bieżni czy siłowni.

Nad wszystkim jakby zbyt lekko się przelatuje, mając zaufanie do hollywoodzkich schematów. I rzeczywiście — na koniec wzruszenie jakoś tam się udziela, a film objawia swą pozytywną motywacyjną moc, ale do poczucia pełni jeszcze daleko. (Owszem, kończony w pośpiechu na festiwal, będzie jeszcze podlegał jakimś montażowym szlifom, ale wydaje się, że nie do końca usatysfakcjonuje kinomanów kibicujących utalentowanemu Palkowskiemu).

Cóż więc zostanie po Gdyni? Na pewno „Atak paniki” Pawła Maślony (premiera niestety dopiero w styczniu 2018), na pewno niepokojący debiut wybitnie uzdolnionej Jagody Szelc, kapitalnie pokazującej podminowaną rodzinę — „Wieża. Jasny dzień”, wysmakowane kadry z filmu Urszuli Antoniak „Pomiędzy słowami” i świetne zderzenie Gierszała z Chyrą… No i — choć mało odkrywcza, jeśli idzie o paletę barw — „Cicha noc” Piotra Domalewskiego. Do tego jeszcze kapitalna zabłąkana Marta Nieradkiewicz z niedopuszczonych do konkursu głównego „Dzikich róż” Anny Jadowskiej i może parę konceptów Bodo Coxa z wtórnawej dystopii (Polska roku 2030 — uwaga, dobra wiadomość dla zwolenników PiS — wciąż pod rządami kobiety z broszką) — „Człowiek z magicznym pudełkiem”.

To wbrew pozorom wyjątkowo sporo, tym bardziej że filmy te wchodzą z sobą w dialog, wzajem naświetlają się, prezentując niezwykle sugestywny obraz niepokojów młodego pokolenia.