Design
Galeria Wzornictwa Polskiego. Ekspozycja stała Muzeum Narodowego w Warszawie. Kolejna wystawa, przed której zwiedzeniem warto się naczytać.
Przede wszystkim katalog — świetny i niedrogi (cena 12 ziko, autorki — trzy Anny: Demska, Frąckiewicz, Maga), przejrzyście porządkujący to, co wystawione. Utrzymana w chronologicznych ramach opowieść o głównych kierunkach polskiej sztuki użytkowej. Odnosząca zgromadzone eksponaty do kolejnych marzeń, idei, złudzeń polskich plastyków. Te wszystkie naczynia, wazoniki i popielniczki, te niespecjalnie zazwyczaj wygodne krzesełka i zydelki, wpośród których pyszni się fotel Tulipan Teresy Kruszewskiej i lśni fotel Romana Modzelewskiego, no i ludowe wzorki na wszystkim, co się da. Nadzieje wiązane z wystawą paryską w roku 1925, siermięga socrealizmu, wybuch wolności i kreatywności po roku 1956, funkcjonowanie po roku 1970 w gospodarce niedoboru z jednoczesnym otwarciem na licencyjny Zachód. I wreszcie czasy współczesne, słynny szezlong Mono Tomasza Augustyniaka firmy Com40 i indywidualne inicjatywy eksperymentujących z wolnym rynkiem twórców oraz producentów.
Niedesignerska ekspozycja designu
Ale przecież łatwo złapać szyderę, gdy wstępem do odwiedzenia Muzeum Narodowego będzie książka Marcina Wichy „Jak przestałem kochać design” i kapitalne passusy, w których autor cierpliwie tłumaczy, że design to środowisko człowieka, a nie tylko drogie piękne gadżety, że designerzy winni dbać o przejrzystą infografikę w przestrzeni publicznej, czytelne karty do głosowania, użyteczny sprzęt, ławki szkolne. W zestawieniu z salą wygospodarowaną na Galerię Wzornictwa Polskiego, może to wywołać śmiech homerycki nieledwie, który nieść się będzie po tych szacownych wnętrzach.
Jak to Wicha obśmiewał automaty do sprzedaży biletów komunikacji miejskiej? Jak rekonstruował, kim mógłby być projektant tego monstrum, każącego się schylać, wydłubywać drobne, wsadzać rękę w jakieś wyginające dłoń szpary? „Próbuję go sobie wyobrazić. Sądząc ze sposobu umieszczenia ekranu, ma jakiś metr czterdzieści wzrostu, bardzo długie ręce zakończone krzywymi szponami do wyłuskiwania bilonu. Musi być spokrewniony z kosmitą od biletów parkingowych”.
W Muzeum Narodowym też najwyraźniej pracował ten kosmita: niziutkie umieszczenie na białych pałączkach zdecydowanie za małych ekranów, na których wyświetlane są materiały wideo i slajdy, każe zwiedzającym wytrzeszczać oczy w jakimś potwornym przykucu, pokazując, że i dla organizatorów wystawy rzecz designerska wcale nie musi mieć wiela wspólnego z życiem praktycznym.
Także pomysł, aby próbki materiałów i ubrań umieścić w szufladach pod główną ekspozycją, naraża zwiedzających na ciągłe kolizje i obliczone jest chyba na pustkę w sali.
Wszystko to niestety za małe, bez rozmachu, bez kontekstu, po prostu wystawione w grzecznych gablotkach albo też — jak meble — na wysepce w środku sali. Kolekcja sztuki użytkowej obejmująca cały XX w. i doprowadzona do współczesności daje oczywiście przegląd gadżetów związanych z projektowaniem, z tym że mamy do czynienia z dość wąsko zdefiniowanym wzornictwem. Owszem, znajdujemy tu w drodze wyjątku jakieś metki od towarów, znajdziemy tkaniny i punktowo potraktowany hołd dla projektantów mody, ale rzeczywiście rzecz jest mocno ograniczona. Nie ma tu więc osobnego miejsca dla plakatów czy przejawów małej i wielkiej architektury, bądź wyposażenia wnętrz (poza materiałami obiciowymi z gmachów użyteczności publicznej), żadnych prawie reklam, neonów, mało sprzętu AGD. No i brak kontekstu: wszechogarniającej brzydoty, szarości i beznadziei, tępych, pozbawionych poczucia piękna, brzydkich ludzi u władzy, niszczących przejawy indywidualizmu i ekstrawagancji. Komuna równająca w dół, a przedtem wykluwający się polski styl dwudziestolecia…
O tym musimy doczytać u Wichy i jego zdania mieć w pamięci: „Dlaczego wszystko wyglądało tak potwornie brzydko? Pewnie dlatego, że zawsze były ważniejsze sprawy i pilniejsze potrzeby. Zawsze płonął jakiś las…”.
Owszem, dla czytelnika Wichy jest trochę znanych elementów, takich jak choćby aparat fotograficzny Alfa projektu Meisnera i Rutkowskiego, który stał się pretekstem do dyskusji na temat tego, czy design powinien mówić prawdę. Prościutki aparat kreowany przez plastyków na przedmiot marzeń wywołuje w Wisze — podążającym za krytyką tego obiektu wypowiedzianą przez Jerzego Sołtana — prawdziwy potok skojarzeń, aż do wiersza Zbigniewa Herberta „Ornamentatorzy”, w którym poeta zadaje pytanie, czy upiększanie świata nie jest uczestnictwem w kłamstwie. Malowanie na różowo więziennego muru, wreszcie pleców samych więźniów, uderza w samo centrum zagadnienia.
Paradoksy
Wznowiony właśnie przez wydawnictwo Karakter tom Marcina Wichy „Jak przestałem kochać design” to jazda bez trzymanki, od skojarzenia do skojarzenia, to prawdziwy poemat dygresyjny na temat sztuki wzornictwa. Wyśmienity podkład do zwiedzania Galerii. Zaprasza nas autor najpierw na pogrzeb swego ojca architekta i opowiada o perypetiach z oprawą tej uroczystości. Przegląda jego szuflady, wspomina walkę o jakość, z anegdot domowych zabawnie odtwarza zasady związane z projektowaniem. Stolarz alkoholik, który sknocił im półkę na książki, staje się uniwersalnym typem wykonawcy niweczącego wspaniałe idee projektantów. Klątwa hydraulika („Wszystko jest skomplikowane”) okazuje się użytecznym mottem designerów. Zachwyt rodzica nad bezpieczną „dziecioodporną” zakrętką pojemnika na lekarstwa przywiezionego z Zachodu staje się pretekstem do rozważań o koncepcji człowieka w realnym socjalizmie i po drugiej stronie żelaznej kurtyny. Model jeepa odnaleziony w ojcowskim biurku stawia pytanie o uczciwość designu.
Wicha ma niezwykły dar opowiadania: w anegdoty z własnego życia z wdziękiem wplata rozważania o istocie wzornictwa. Bawi się w paradoksy, dla dowcipu gotów jest poświęcać klarowność wywodu. Otrzymujemy dzięki temu stereofoniczną, ba, kwadrofoniczną, polifoniczną opowieść o estetyce naszego życia. Autor dzieli się wspomnieniami z własnej praktyki designera, przywołuje okrutne opowieści o ignorancji zleceniodawców, szydzi z paradoksów projektowania. Przytacza przykładowe komentarze: „dupy nie urywa”, „nie powala”, kwitując je ironicznym wnioskiem: „celem projektu powinno być spowodowanie ciężkich obrażeń cielesnych”.
Raz po raz stara się sformułować zasady rządzące designem, by za chwilę zakwestionować je i wysadzić w powietrze jedną dykteryjką.
Opowiada o polskiej szkole plakatu, o wspaniałych plastycznych wariacjach na temat filmów, ale ujawnia, że były to wisienki na torcie, i to w dodatku na torcie, którego nie było. Przytacza historyjkę z czasów PRL, gdy panie z Centrali Wynajmu Filmów pokazały znakomitemu plakaciście „swój największy skarb. Był to prawdziwy plakat z Ameryki, z dużymi twarzami, postaciami artystów i zachodem słońca. Rozwinęły rulon i spytały: — Jak pan sądzi, czy w Polsce kiedyś do tego dojdziemy?”.
Wnikliwie odtwarza przekaz okładki książki Marka Nowakowskiego „Raport o stanie wojennym” (Nowa 1983). Krok po kroku analizuje projekt Tomasza Kuczborskiego, sposób operowania fotografią zomowców, dobór czcionki typu Stencil, wreszcie umieszczenie znaczka copyrightu. Pokazuje, jak okładka nielegalnego wydawnictwa manifestowała umiłowanie wolności, przywiązanie do Zachodu i kult nowoczesności.
Przeciw systemowi
Czas transformacji ustrojowej, kicz, dziki kapitalizm chcący walić po oczach, nieokiełznana konsumpcja, kres marzeń o plastycznej powściągliwości to kolejny katalizator błyskotliwych opowieści. Poprzedzone analizami plakatów wyborczych Solidarności zanurzenie się w epokę przepoczwarzania się Polski, kipi od celnych obserwacji i doskonałych porównań. Wicha prowadzi wieloznaczną opowieść, jak choćby wówczas, gdy przedkłada nam przed oczy przykład, czy też paradoks, mieszanki wedlowskiej. „Każde polskie dziecko wiedziało, że najlepsze z nich są pierroty i bajeczne. […] pokolenia Polaków wciąż wyłuskiwały pojedyncze pierroty z szeleszczącego różnoimiennego tłumu”. Aż przyszedł kapitalizm i nowy zachodni właściciel zaordynował: Po co mieszanka, skoro można wypuścić same pierroty albo wręcz megabaton pierrot? I stało się. Tylko trochę głupio.
Podobnie los klocków Lego, których rozwój — podyktowany przez rynek — doprowadził do rozkwitu form będącego de facto degeneracją zabawki rozwijającej kiedyś wyobraźnię i kreatywność.
Im dalej w opowieść, tym Wicha staje się mocniej antysystemowy. Postrzegać zaczyna design bądź to jako element mentalnego kiczu klasy średniej (kapitalny rozdział „Sklep z designem”), bądź element przemocy symbolicznej. Symbolicznej i nie tylko zresztą symbolicznej. W świetnym szkicu „Ławka imienia Grażyny Kulczyk” cytuje jej wypowiedź o tym, jak urządzenie galerii handlowej Stary Browar lepiej niż policja i nakazy dyscyplinuje społeczeństwo. Prezentuje też wielki dylemat projektantów ławek: jak zrobić coś, co selekcjonowałoby odpowiednio jej użytkowników, by nie korzystał z niej byle kto, żaden menel czy bezdomny, by ten mebel w przestrzeni publicznej sankcjonował wykluczenie. I odkrywa wzór, z Niemiec rzecz jasna, który z powodzeniem zastosowano już w Szczecinie na przystankach autobusowych: „Oparcia zamiast ławek. Zamocowane pod skosem, na odpowiedniej wysokości. […] Takie konstrukcje — mówi z dumą rzecznik ZDiTM — są udogodnieniem dla pasażerów, a nie przyciągają osób, które chciałyby się na przystanku przespać”.
Ironiczny styl wywodów Wichy pozwala na wychwytywanie wielu sprzeczności w sztuce designu. Jak choćby pochwały naiwnego okresu rozwoju pewnych produktów czy form przekazu. Gdy nie zna się jeszcze gramatyki danych form, gdy produkt nie został jeszcze wyśrubowany przez marketing, gdy wiele rzeczy robiło się intuicyjnie i w sposób ekonomicznie rozrzutny, niewyżyłowany. Na przykładzie krajowych wypasionych hamburgerów i początków McDonald’s w Polsce Wicha formułuje teorię: „Najlepsze dzieła — hamburgery i projekty graficzne — powstają wtedy, na początku, zanim odkryjemy właściwe reguły gry i nauczymy się ekonomii wysiłku”.
Tytułowy koniec miłości do designu ma u Wichy wiele powodów. Czasem zaskakujących. Choćby wtedy, gdy dość niewinnie rozpoczętą dygresję o XX w. doprowadza do dramatycznego finału: „Jeżeli coś ukazało się w latach dwudziestych lub trzydziestych, mimowolnie odejmujemy daty. Jeszcze dziesięć, jeszcze siedem, jeszcze trzy lata. Opowieści o czystości i porządku nie brzmią już tak dobrze. Mentalny kalkulator przypomina, że wkrótce ludzie szukali schronienia w szafach, skrytkach, piwnicach, na strychach, pod podłogą. Zniknąć, byle zejść z oczu porządkującej nowoczesności”. Ale przecież przede wszystkim goryczą napełnia go to, że obecnie „design ma jedno zadanie: uzasadniać cenę”. Jest w książce Wichy jakieś ciekawe połączenie arystokratyzmu, wyniosłości, inteligenckiej dumy, pychy nawet, z socjalizmem i gestem rebelianckim, antykapitalistycznym. Mieni się jego opowieść różnymi barwami i wraz z katalogiem wystawy stanowi wyborną lekturę przed odwiedzeniem sali 127 warszawskiego Muzeum Narodowego.
© ℗ Wszelkie prawa zastrzeżone „Do Rzeczy” 8/2018