Exodus, czyli droga donikąd

Exodus, czyli droga donikąd

Orbitowski pisać umie. Tego nie można mu odmówić. Czuć to od pierwszych stron „Exodusu”. Jego proza ma ten drive, napęd, zdania są mocne, dobrze osadzone, świat przez niego opisywany wyraziście jawi się przed oczyma, pozwalając także na bliski związek z bohaterem, który obserwuje i komentuje rzeczywistość. A Janek się zna. Jest twardy. Jednym spojrzeniem prześwietla ludzi, osadza, definiuje, demaskuje ich gierki. Chociaż zdystansowany od nowomodnych strategii, to wtrąca skojarzenia z nowszych i starszych filmów, gier komputerowych, popkultury.

Jest zręcznie prowadzony przez autora, wikłany w perypetie, lokowany we współczesności. Widzimy go przy drobiazgowo i z wdziękiem opisywanych codziennych czynnościach oraz przeżywamy przeciążenia, gdy staje się sam dla siebie niezrozumiały. Towarzyszymy mu w jego autodestrukcyjnych przygodach i chłoniemy w chwilach odprężenia, gdy sytuacja wydaje się stabilizować.

Uciekając od siebie

Początkowo bywa to frapujące. Oto trzydziestoparolatek ucieka z Warszawy, z Polski, niszczy komórkę, kartę kredytową, dowód osobisty, zrywa wszystkie więzi. Staje się nikim. Zerem.

Jest ścigany, musi ukrywać swą tożsamość: „Moje dane wraz ze zdjęciem rozesłano do wszystkich komisariatów w Europie i teraz policjanci w Marsylii i Kastylii, w Rejkiawiku i Rykusmyku wiedzą, jak wygląda mój pysk”. Włóczy się po ponurych zakamarach Europy, konfrontując z życiowymi rozbitkami, wprowadzając w świat przeróżnych nieszczęśników, trawionych poczuciem winy, bezsilnych beznadziejnych marzycieli, zalkoholizowanych wraków: niemoralnych, okrutnych, zdradzieckich.

Porzuciwszy świat uporządkowanej kariery korposzczura, wyzuty z ambicji, Janek wstępuje na drogę, która zgodnie z tytułem powieści „Exodus” winna być wyjściem z domu niewoli, oczyszczeniem na pustyni i dotarciem do Ziemi Obiecanej. Oszołomiony osobistą klęską, ogłuszony stratą, jawi się jako twardziel o złamanym sercu — osobnik tajemniczy, którego nieszczęście pcha ku czynom niemoralnym, a nawet przestępczym, którego nieszczęście usprawiedliwia niegodne uczynki. Okrada więc nawet ludzi, którzy okazują mu sympatię, wdaje się w bójki: jest bity i bije, oszukuje i zdradza bliskie mu osoby, wciąż jakby ciągnąc na znieczuleniu zaserwowanym przez okrutny los. Poznaje, co to głód i wycieńczenie, co poniżenie i prostracja.

Wszędzie pozostawia po sobie zgliszcza. Kolejne etapy jego podróży kończą się zdradą i katastrofą: z rozwalonym nosem i ze złamanym żebrem oddala się z hostelu i zaczyna kolejną przygodę, by ją skończyć w damskich ciuszkach wyrzucony z samochodu gdzieś na obrzeżach Berlina. Jako żałosny donosiciel skłócony ze współpracownikami, gdy żywioł wody i ognia pochłania obóz dla uchodźców w Słowenii, ucieka w świat meneli w Lublanie. Tam próbuje realizować swe niespełnione ciągoty ojcowskie, a oszukany, zadenuncjowany przez przygarniętego bezprizornego jugola, musi zwiewać. Szuka wytchnienia na greckiej wyspie, ale i tam dopadają go demony, prowadząc do zbrodni.

Męska to proza, mocna. Nasz bohater idealnie wpisuje się w schemat opowieści o facetach z mroczną tajemnicą. Kłopot jednak w tym, że im bardziej odsłania się Janek i sam Orbitowski ujawnia nam jego historię, tym bardziej banalne się to wszystko zdaje. Im więcej dowiadujemy się o Janku, tym bardziej dęta i beznadziejna jawi się jego historia. A że Orbitowski nie ma zamiaru wieść swego bohatera ku oczyszczeniu, poddać go przemianie, lektura ponad 400-stronicowej powieści staje się zajęciem mocno nużącym.

Owszem, perypetie Janka wyrzuconego na grecką wyspę świetnie kontrastują z dopiero co porzuconym menelskim mrocznym światem Lublany. Jasne światło Salaminy, rytuał codziennych połowów, gorzka spokojna miłość do wdowy rozpamiętującej zmarłego męża — to wszystko dobrze zmienia barwę powieści, ale przecież — choć znajduje kulminację w scenach, gdy nasz bohater dojrzewa do kolejnego morderstwa — pozostawia nas dziwnie obojętnymi. Bo też bohater ów nie podejmuje żadnego wysiłku, by się odmienić. Jego wędrówka przez mroczną Europę nękaną wciąż przez widma nieszczęść bliższych i dalszych (Czegóż tu nie ma! Komunizm i Stasi, wojna na Bałkanach, uchodźcy, grecki kryzys) ma w sobie stałą nutkę masochizmu, a chęć poniżenia się, zatracenia góruje nad wszystkim.

Czy to funkcjonując jako wolontariusz w obozie dla uchodźców, czy maczając chleb w oliwie na greckiej wyspie, ma w sobie nasz bohater wciąż ten sam uraz wobec świata, tę samą dążność do unicestwienia rodzącego się ładu.

Portret pokolenia?

Powoli odsłania przed nami Orbitowski historię swego rówieśnika, Janka. Poznajemy go jako studenciaka z Warszawy, który na sylwestrze roku 2002 poderwał brzydszą koleżankę upragnionej dziewczyny („Przypominała trochę Nosowską, której zabrakło witamin, by urosnąć, w każdym razie miała w oczach ten sam strach”) i jakoś tak przez przypadek, inercję został jej chłopakiem, później ojcem dziecka, wreszcie mężem. Dawkowana pomiędzy epizodami ucieczki opowieść o niedojrzałości Janka — tak do roli męża, jak ojca — stanowi niewątpliwe wytchnienie od ciemnych gęstych, ale męczących przez przestylizowanie na twardzielską prozę kawałków.

Janek okazuje się gnojkiem modelowym, ale przecież budzącym współczucie. Pozbawiony za młodu ojca, skazany na toksyczną miłość matki, kompletnie nie radzi sobie w związku. Zaborcza matka, oferując — a jakże! — pomoc, przyczynia się do rozkładu małżeństwa. Dla ukochanego syneczka ma dobre słowo nawet wtedy, gdy ten wiąże się z kochanką: mamusia zapewnia mu alibi, służy im gościną. Bo wszystko wszak jest winą żony — prowincjonalnej gąski, która złapała na dziecko i unieszczęśliwiła Janeczka.

Droga zawodowa naszego bohatera to terminowanie w korporacji, powolny awans, wreszcie stanięcie na nogi i życiowy sukces: można już kupić sobie lewisy, wyjść poza sery gouda i morski, zainstalować komputer z Internetem, ściągać pirackie filmy, muzykę i gry.

Orbitowski zdaje się kreślić wzorcową biografię swego pokolenia. Czujnie odnotowuje technologiczne nowinki towarzyszące poszczególnym latom, przywołuje modele telefonów komórkowych, tytuły gier, seriali, zatapia to w popkulturze, okrasza piosenkami, znaczy śladami zbiorowych, rozpalających ekrany telewizorów, emocji: Małyszem, Kwachem, aferą Rywina, wejściem do gry Samoobrony. Pokazuje przejście od pirackich VHS-ów do pornostron odwiedzanych nocami.

Przekonująco wprowadza też w życie zagubionego wzrastającego bez ojca chłopaka postać coacha, osobistego trenera, który uwodzi go wizją sukcesu i spełnienia w świecie turbokapitalizmu. Groteskowa postać szarlatana, prezentującego się na zbiorowych seansach w dziwacznej scenografii wziętej z filmów sensacyjnych, odwołującego się do tandetnych metafor, kreślona jest przez Orbitowskiego na tyle dyskretnie i bez szyderstwa, że jesteśmy skłonni uwierzyć w fascynację Janka człowiekiem, który odkrył w nim „parcie na sukces i wolę przemiany”.

Wszystko się więc niby zgadza: realistycznie odmalowany jest stan totalnego nieprzygotowania i zagubienia młodych w dziwnej nowej Polsce, pełnej niezrozumiałych reguł oraz nierozpoznanych zasad. Świetnie odtworzone zostają rozpacz i pustka pokolenia, wodzonego na pokuszenie przez miraże współczesności, sugestywnie oddane ich marzenie o raju klasy średniej: nowych smakach i potrawach, podróżach, plastikowym szczęściu.

Ale przecież Orbitowski umiejętnie odklejając się od bohatera, który nie jest jego alter ego, nie potrafi w literackim geście zbliżyć się do niego, by pomóc mu przeżyć jakiś przełom! Taki więc Janek, którego poznajemy na pierwszych stronach „Exodusu”, pozostaje taki sam na stronach ostatnich. Urażony, poraniony, nieszczęśliwy.

Bez oczyszczenia

Książka odwołująca się w tytule do historii wyjścia z domu niewoli nie przynosi upragnionej przemiany i pozostawia bohatera niedojrzałego do małżeństwa oraz ojcostwa.

Orbitowskiemu nie wystarcza, sam nie wiem czego: woli, talentu, mądrości (?), by opowieść wkleić w ramy jakiegoś mitu — o odkupieniu win, odnalezieniu sensu, przebaczeniu — samemu sobie, innym. Niespecjalnie jasne jest więc, po co pisarz przedstawia nam traumę nieprzetrawioną, nieprzepracowaną.

Złapawszy jeden klimacik, jeden styl — twardziela, faceta po przejściach, obrażonego na świat cały — brnie i czyni książkę niezrozumiale jednostajną.

Czymże więc jest „Exodus”? Na pewno ambitnie zakrojoną, snutą w tle wewnętrznych przeżyć bohatera ciemną panoramą współczesnej Europy: nieszczęśliwej, nieradzącej sobie z demonami przeszłości, niepewnej siebie. Postać berlińskiej aktorki zmiażdżonej przez współpracę ze Stasi, osoba księdza pokutującego za zbrodnię popełnioną na Bałkanach czy demaskatorskie obrazki z obozu przejściowego dla uchodźców, w którym kompromitowany jest każdy z wolontariuszy, na pewno składają się na sugestywny pesymistyczny fresk naszego kontynentu.

I tak jak dla Europy autor nie widzi ratunku, tak też nie ma pomysłu na pogrążonego w rozpaczy bohatera. Brak rozwoju jego osobistej historii czyni jednak z tej opowieści rzecz jałową.

Jak potraktować to stylizowanie całości na męską prozę? Jako nicowanie mitu o twardym facecie, który zazwyczaj pod maską oschłości i mocy skrywa niedojrzałego gnojka nieradzącego sobie z życiem osobistym i intymnym? Ale przecież byłoby to autokompromitacją, bo Orbitowski i jego literaccy kompani chętnie stroją się w szatki twardzieli. A może jest to oskarżenie całego pokolenia?

Gruba ta powieść nie odpowiada na te pytania. Zdaje się książką niespełnioną, niedomkniętą, która, owszem, demonstruje sprawność Orbitowskiego, ale zionie pustką.

© ℗ Wszelkie prawa zastrzeżone „Do Rzeczy” 2/2018