Elegia
Ta wysmakowana książka -„Rzeczy, których nie wyrzuciłem” Marcina Wichy – składa się z przemilczeń. Półtonów, dotknięć materii, oświetlania punktowym światłem jakiegoś przedmiotu, epizodu wydobytego z odmętów zapomnienia.
Wicha swoje pożegnanie z matką traktuje jako grę z pamięcią: pamięcią kapryśną, zadziwiającą, która przywołuje nagle to, a nie inne zdarzenie, która całe przestrzenie niewiedzy zastępuje wyrazistą anegdotą, a skomplikowane losy pozwala zamknąć w efektownej puencie.
Ton elegijny ujmuje w słowną dyscyplinę, zbliżając niektóre partie książki do ciągu aforyzmów. Tworzy szczególną więź z czytelnikiem. Jego żarty, urywane wątki, nieledwie sygnały ran i obrażeń sprawiają czasem wrażenie zdań wypowiadanych przez człowieka, który z trudem tłumi szloch, który jest na granicy rozpaczy, załamania. Ta lakoniczność, skrótowość, jakby autor mówił ze ściśniętym gardłem, nie oznacza ubóstwa. Przeciwnie: Wicha nasyca swój tekst całym mnóstwem odniesień do literatury, kultury, wspólnej pamięci.
Traumy
Ze wspomnień Marcina Wichy, urodzonego w roku 1972, wynika, że w czasach jego młodości rodzina dzieliła już z innymi rodakami los szarych ludzi, którzy musieli mocować się z urzędami, niedoborem towarów, powszechną brzydotą. Anegdoty z PRL – o polowaniu na dziecięcą książkę czy o awanturach z urzędnikami, odtwarzanie taktyki postępowania z administratorami, sprzedawczyniami, nauczycielkami, funkcjonariuszami… Świetnie zestawia Wicha swoją nieporadność z mistrzostwem, jakie osiągnęli w takich potyczkach jego rodzice. Z gracją inkrustuje swe wywody nieoczekiwanymi metaforami, porównaniami. Skrzą się jego historie od błyskotliwych aluzji, celnych puent, uogólnień. Czasem przekracza granice kiczu, tak jak np. we łzawej opowiastce o elektrycznym modelu kolejki wystawionym w Centralnym Domu Dziecka u Braci Jabłkowskich, ale szybko dyscyplinuje się i zdobywa czytelnika błyskawiczną zmianą tematu, szarżą, świetną anegdotą.
Wątek żydowski snuje od pierwszych stron. Wprowadza go z maestrią, pisząc o matce:
[…] miała to, co zacni współobywatele określali jako yhm. Podkreślam: »zacni«. Mniej zacni nigdy nie mieli problemów z wymową.
W ostentacji jej rysów było coś zbijającego z tropu. Miała, yhm, wygląd. Wygląd osoby, która ma, yhm, yhm, pochodzenie. A jakie pochodzenie? — Yhm. Upf.
Powinien istnieć specjalny znak interpunkcyjny. Graficzny odpowiednik skurczu krtani. Przecinek się nie nadaje. Przecinek to klin na złapanie oddechu, a tu potrzebny jest typograficzny węzełek, wybój albo potknięcie.
Trauma, ciągły cień Holokaustu, geografia getta i świadomość Umschlagplatzu nakładające się na mapę Warszawy. I wielka niezręczność. Niezręczność bycia Żydem w Polsce. Stałe natykanie się na znaki wrogości -czy to w tradycji, czy w codziennych rozmowach. I w tym wszystkim matka autora, z furią rzucająca się na ludzi, którzy często z głupoty czy niewiedzy pozwalali sobie na antysemickie wstawki:
Zrywała się do walki jak przewrażliwiony semicki nosorożec. Rozzłoszczony desygnat niewymawialnego rzeczownika. Bezczelna Stara Żydówa.
Jakże inna od zdumionych takim zachowaniem babć i ciotek, które przez lata nauczyły się żyć w symbiozie z poczciwie antysemickim otoczeniem. By nie sprawiać kłopotów, by nie naruszać tabu.
Sekretu strzegła cenzura. Na straży trwały dobre maniery. A czasem także uprzejmość. Obyczaje. Kultura, takt. Niechęć do ostentacji.
Przejmująco punktuje Wicha te zranienia i traumy, także własne. Z „Panem Kleksem” Brzechwy w ręku, a kleks znaczy przecież Żyd, a Brzechwa znaczy Żyd, ćwiczy się w wypowiadaniu tego słowa, które brzmi jak obelga. Jew, Żyd.
Rejestruje różne strategie bycia Żydem tu i teraz, z goryczą przywołuje ciotkę, mistrzynię kamuflażu, wirtuoza milczenia, pochowaną „pod cudzym nazwiskiem, z cudzą biografią”. Przywołuje też scenkę, gdy jako dziecko wychodzi z rodzicami z kina i pyta o okrucieństwo historii:
– Czy dzisiaj też mogą robić takie rzeczy? — spytałem po seansie.
– Nie — uspokoił mnie ojciec, a po chwili dodał: — Wymyślą coś nowego.
I zachichotał, ponieważ to nie on zajmował się w naszej rodzinie straszeniem.
Bo trauma wciąż wisiała nad nimi. Nad matką:
– Jedno dziecko jakoś ukryję — mówiła — z dwoma nie dałabym rady.
Snuła geometryczne spekulacje, w których uwzględniła pociąg, peron, tobołek z resztą dobytku, siłę rąk i nacisk tłumu. Tłum napiera, uścisk słabnie, tłum napiera i rozdziela ją z tym hipotetycznym drugim dzieckiem. Albo ze mną. I wszystko to jest czarno-białe jak najwybitniejsze kadry polskiej szkoły filmowej.
Oswaja swą opowieść kipiącą inteligencją, rozbraja patos kulturowymi tropami.
Oczywiście mocno ideologizuje. Niestety. Przytacza anegdotę o ciotce mieszkającej w czasie okupacji po aryjskiej stronie, która wybrała się święcić pięknie przystrojony koszyczek z cukrowym barankiem i pętem kiełbasy:
I nagle na schodach trafiło ją czujne spojrzenie sąsiadki.
– Co to takiego? Pokrojone jajka?
– A moja mamusia zawsze kroiła jajka! — Ciotka zachowała zimną krew i życie.
Piękna mocna puenta: „zimną krew i życie”. Czy nie za łatwa?
Wspomina rok 1985 i telewizyjną emisję fragmentów „Shoah” Claude’a Lanzmanna:
Matka mojej matki obejrzała film i nie powiedziała ani słowa.
Matka mojego ojca była oburzona. Rezonowała telewizyjne oburzenie. Wspierała je, lojalnie zestrojona z oburzonym spikerem. Potem jeszcze wiele razy widziałem takie współoburzenie. Szczere i pełne ulgi, że wreszcie można się przyłączyć do wspólnoty dotkniętych, ogrzać przy bratnim ogniu wspólnego gniewu.
I szyderczo potem przytacza argument babki Teofili z czasów okupacji:
Raz spotkałam na ulicy stróża z kamienicy, gdzie mieszkałam przed wojną. Na pewno mnie rozpoznał. Musiał mnie rozpoznać. A przeszedł obok jakby nigdy nic.
Nie przytacza jednak, bo zaburzyłoby mu to opowieść, historii, którą można przeczytać na stronie instytutu Yad Vashem poświęconej Anieli Cieszkowskiej-Sprawiedliwej wśród Narodów Świata, przyjaciółce, która ukrywała Teofilę Wichę, nie odnotowuje, że wspomagana była przez Żegotę, że i syn Teofili, wujek Jurek, został przerzucony z getta na aryjską stronę i przetrwał wojnę, na podkarpackiej wsi. Idzie Wicha na efektowne skróty, jakby nie chciał komplikować sobie obrazu przeszłości. Lepiej oskarżyć babcię o niezdrową chęć włączenia się w fałszywą solidarność, niż uznać w niej świadka historii.
Wnuczek, syn
Opowiada historię swojej rodziny, żydowskiej rodziny, ale czyni to w taki sposób, że czytelnikowi spoza jego otoczenia dopiero ostre poszukiwania pozwalają zrekonstruować ramy, w których się porusza. A przecież ramy te są niesamowite!
Jego siwy, wysoki dziadek, „dawno temu odsunięty od władzy”, będący – jak z autoironią pisze Wicha -„jedynym przystojnym mężczyzną w rodzinie”, to Władysław Wicha, członek KPP, PPR, PZPR, minister spraw wewnętrznych w latach 1954–1964, do roku 1968 – członek Komitetu Centralnego PZPR. I naprawdę anegdota o nim, jak to w czasach gierkowskich, kontemplując butelkę licencyjnej mirindy skojarzył jej nazwę z obozem Miranda de Ebro, to zdecydowanie za mało. Wicha ucina jednak sprawę i – zdumiewające – na kartach całej książki nie wraca do jego osoby.
Również babcia, Teofila z domu Lewin, „Tetka”, działaczka KPP, później funkcjonariuszka w Czytelniku, jawi się tu jako poczciwa starsza pani, która lubiła Marka Nowakowskiego, a teraz załamuje ręce nad jego zaangażowaniem politycznym. Owszem, odnajdujemy ją też przy okazji dyskusji o filmie „Shoah”, ale przecież jej postać zasłużyła na wyrazistszy obraz.
Także drugi dziadek, ze strony matki, Jan Zachariasz Rabanowski, pozostaje na kartach książki tajemniczym przodkiem, który się zastrzelił. Naprawdę pragnęłoby się trochę więcej usłyszeć o tym przedwojennym komuniście, potem członku PPR, wreszcie SD, ministrze komunikacji (1944–1951) i łączności (1956–1957).
Dawkuje Wicha wielką historię naprawdę oszczędnie, przemilcza rzeczy i sprawy, które przecież w zupełnie innym świetle ukazałyby rodzinne dzieje, choćby Marzec ’68, rzeczywiście katastrofę dla ludzi, którzy wskutek walk frakcyjnych zostali definitywnie odsunięci od władzy. A tak? Ewolucja postaw polskiej inteligencji o żydowskich korzeniach, uwiedzionych komunizmem i instalujących tu sowiecki ustrój, jest ledwie zamarkowana w tej wyrafinowanej książce, która nieprzypadkowo zdobyła Paszport „Polityki”.
A i formacja jego rodziców, jej bunt przeciw systemowi, udział w wybuchu Solidarności jest czymś fascynującym.
By zrozumieć, co nam opowiada Wicha, wciąż musimy sięgać do źródeł.
Wzmianka o internowaniu w grudniu 1981 r. brata mamy, Grzegorza Rabanowskiego, znajduje potwierdzenie w archiwach IPN. Postawa opozycyjna ojca, Piotra Wichy – we wspomnieniu pośmiertnym w „Gazecie Wyborczej”, gdzie odnotowuje się, że użyczał swej pracowni architektonicznej przy ul. Bagno redakcji podziemnego „Tygodnika Mazowsze”.
Zbyt powierzchownie traktuje autor losy pokolenia ’68, pokolenia swych rodziców, serwując nam rozdział o ich poszukiwaniu wiecznej młodości, przebiórce z ciuchów Hofflandu na bluzy Cottonfieldu, o „słowach, które ich zawiodły”.
Niewiara
Z sygnałów, z których utkana jest książka, można odtwarzać bardzo wiele spraw. Obcość czy też odrębność kulturowa, ujęta w lakonicznym passusie:
W następnych latach odkryłem istnienie katolików. To oni mieli copyright do tych świąt. Najwyraźniej obchodziliśmy Boże Narodzenie na pełnym nielegalu.
Nie chodzi tylko o święta. Marcin Wicha jest absolutnym, sterylnym ateistą. Dlatego jego opowieść o odejściu matki, o ceremoniach pogrzebowych, żałobie jest tak wstrząsająca. Autor nie szuka pocieszeń w jakiejkolwiek sferze spirytualnej, nie łudzi się, że duch matki gdzieś może wędruje, że jest ona nad nim, czuwa, że istnieje jako forma jakiejś energii. Ani katolicyzm, ani judaizm, ani żaden nawet New Age. Zwyczajna pustka.
To, co zostaje po matce, to przedmioty, okruchy wspomnień, wreszcie, przede wszystkim – uformowany przez nią i jej męża – syn. Bo „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” wraz z wcześniejszą książką Wichy „Jak przestałem kochać design” (o której za tydzień) to niezwykła, sugestywna autobiografia, swego rodzaju Bildungsroman.
Wspomnienie matki i tego, co wdrukowała w swego syna. Doskonałe, skrótowe przytoczenia jej sarkastycznych uwag, ripost, pieczołowite odtwarzanie lektur, miniesej o długopisach i piórach – prawdziwy hołd dla drapieżnej inteligencji rodziców, którzy uczynili z Marcina tak wnikliwego komentatora rzeczywistości.
I choć książka rozczarowuje nieco w partiach finałowych, w których Wicha -ufny w moc paktu z czytelnikiem – częściowo porzuca swój wyrafinowany styl, to przecież w samej końcówce znów się skrzy, choćby wtedy, gdy na ostatniej stronie czytamy dobrą radę matki:
Od czasu do czasu mówić prawdę prosto w oczy. Nie zawsze, ale na tyle często, żeby się nas obawiali.
© ℗ Wszelkie prawa zastrzeżone „Do Rzeczy” 7/2018