KALINA
Dwie są sceny, gdy widać, jak wielki to mógł być spektakl („Kalina” w reż. Marty Głuchowskiej w Teatrze Polonia). Obrazek z oddziału położniczego, gdy zrozpaczona Katarzyna Figura, bez peruki, tylko z głową obwiązaną bandażem, tłumiąc skowyt, opowiada o utracie dziecka i brutalnej operacji usunięcia macicy. I wtedy przypomina wszystkim widzom premiery monodramu, że bywa także wybitną aktorką dramatyczną.
I scena druga, już w zasadzie na pół prywatna, gdy Kasia Figura wychodzi do braw i się uśmiecha, trochę jeszcze niepewnie, szukając wśród publiczności znajomych twarzy, szukając znaków, czy się udało, czy nie. Wówczas, już porzucając częściowo sceniczną kreację, rozpięta jest między Kaliną Jędrusik a sobą samą, 50-letnią gwiazdą, która szamocząc się, obijając o dno, a potem wznosząc na chwilę, próbowała realizować jakąś prowincjonalną wersję mitu Marilyn Monroe, próbowała zdobyć Hollywood, by wracać uwikłana w jakieś żenujące przedsięwzięcia z przemysłem pornograficznym, z nagrywaniem głosu dla sekstelefonów, wreszcie ze skandalami rodzinnymi, też ocierającymi się o jakieś mylenie świata realnego z aktorstwem.
I ta rozglądająca się jeszcze trochę niepewnie Katarzyna Figura, wychodząca wreszcie z roli Kaliny Jędrusik, z powracającym na twarz łobuzerskim młodzieńczym uśmieszkiem, z tą bródką słodką, a jednocześnie przecież nosząca na swej twarzy i na swym ciele bezwzględne ślady przemijania – przecież to ona wydawała się idealnym materiałem do monodramu „Kalina”. Oscylując między biografią Kaliny – dziwnego wampa czasów PRL, przedziwnego kobiecego stworzenia buntującego się każdym gestem przeciw szarości komuny – a własną nieudaną karierą aktorską, gdy wielka wyprawa do Hollywood skończyła się drobnymi epizodami u Altmana i wielkim niespełnieniem. Świadomością, że gwiazdą to może być u nas, na peryferiach, w wymiarze kolorowych pisemek coraz niższego lotu, i przynosząca nam złą wiadomość niczym sportowcy wysłani na olimpiadę: że daleko, daleko nam do mistrzostwa i nasze emocje, nasze ekscytacje naprawdę nie mają jeszcze wymiaru wszechświatowego, więc przecież taka Katarzyna Figura – śmieszna i żałosna w swych pretensjach, nasza, nasza także w klęskach, wydawała się fantastyczną osobą do opowiedzenia równoległej w pewnych miejscach historii Kaliny Jędrusik – aktorki próbującej realizować mit Marilyn w Polsce Ludowej.
Aktorki, której legenda – zamiast kolorowego romansu z Kennedym – niosła scenę, jak to stara Gomułkowa prycha na widok jej występu na barbórkowej gali roku 1962, a wzburzony towarzysz Wiesław ciska kapciem w telewizor z jej wydekoltowaną postacią.
No cóż, jaki kraj, takie ekscesy z władzą.
Mogła więc Katarzyna Figura świetnie wcielić się w postać Kaliny i jednocześnie pozostawić trochę siebie, bardzo dużo siebie, by opowiedzieć gorzką historię niespełnienia. Niespełnienia będącego jednocześnie przekleństwem mitu Marilyn Monroe – tej wielkiej niezrealizowanej tęsknoty, by podrażniać wyobraźnię wszystkich mężczyzn na ziemi, jednocześnie będąc kochaną i kochającą, tej wielkiej tęsknoty, by być wciąż odnawiającym się obiektem marzeń i ucieleśnieniem fantazji, a jednocześnie wciąż wymykać się i nie dać zdobyć, zgwałcić. Mit będący wytworem, a jednocześnie diagnozą współczesnej kultury.
I przecież wagę tego mitu, a jednocześnie jego tragizm, bo wejście w jego wnętrze nie prowadzi do katharsis, Katarzyna Figura ze sceny, grając nauczycielkę aktorstwa u Krystiana Lupy w „Personie. Marilyn”.
A był to spektakl ekstremalny, gdzie Sandra Korzeniak w roli M.M. dawała próbkę teatralnego okrutnego misterium: wyniszczającego, angażującego całą postać, zaborczego.
Byłoby więc co grać w opowieści o Kalinie Jędrusik, aktorce niezwykłej: sennie odklejonej od swego ciała, marzącej o wielkiej imitacji, która kształtowana przez męża – Stanisława Dygata – drugorzędnego pisarza zapatrzonego w Zachód, razem z nim celebrująca marzenie o Ameryce, razem z nim pisząca list do Trumana Capote’a z prośbą o prawa do teatralnej adaptacji „Śniadania u Tiffany’ego”, marząca o byciu gwiazdą i przedmiotem westchnień milionów… Byłoby co grać. Na pewno.
I prawdziwym samograjem mogłaby być przecież powikłana biografia Kaliny Jędrusik, biografia aktorki niespełnionej, realizującej się zastępczo w pretensjonalnym Kabarecie Starszych Panów. (No dobrze, przyznaję, niespecjalnie lubię ten typ żartobliwego, eleganckiego humoru, zgoda – chapeau bas! – wiem, to klasyka telewizyjnej rozrywki, ale chyba moje plebejskie korzenie tworząc miks z uniwersyteckim wykształceniem, domagają się humoru ostrzejszego, bardziej brutalnego, a nie takiego oczekiwania na zabawnawą puentę i klimacik z przyklejonym do twarzy uśmiechem. Przestaję być wiarygodny? Trudno). W każdym razie kariera Kaliny Jędrusik to historia niespełnienia.
I jej eksperyment egzystencjalny: wolne małżeństwo ze Stanisławem Dygatem, prowadzanie kochanków do domu, ostentacyjne wzajemne zdrady oraz dziwaczna rola gwiazdy zbiorowej wyobraźni i wreszcie brak realnych dramatycznych ról, bo poza ogrywaniem seksu nic się Kalinie w rezultacie nie udało – to wszystko można było rozegrać, gdyby oscylowało się między Kaliną a Kasią, między doświadczeniami głębokiego PRL, ale przecież nie bez przebłysków święta, bo Kalina ocierała się i o Bim-Bom, i o warszawkę, i o środowisko Agnieszki Osieckiej, i o największych twórców kultury – Holoubka, Konwickiego, a między doświadczenia współczesnego świata popkultury, dla którego także – mimo upływu lat – mit Marilyn Monroe pełni funkcję zasadniczą.
Pomysł obsadowy był więc kapitalny.
Tym bardziej że przychodził w świetnym czasie. Katarzyna Figura rozegrawszy w brukowych i lakierowanych pismach komedię obyczajową pod tytułem „mąż mnie bije”, ze wszystkimi elementami pophipokryzji odziewającej ten rodzinny skandal w szatki edukacyjne, z obowiązkową sesją fotograficzną, wypowiedziami ekspertów, próbami podczepiania się pomniejszych celebrytów, mogła dzięki sztuce dramatycznej, wchodząc na poziom ekshibicjonizmu i rozpaczy, skowytu, wypowiedzieć samą siebie. Ze swojego upadku uczynić tworzywo, ze swojej przegranej trampolinę do sukcesu.
BRAK SZANSY
No ale niestety – tekst monodramu nie dał jej takiej szansy.
Będąc biograficzną powierzchowną opowieścią rejestrującą a to egzamin do szkoły teatralnej, a to pierwsze spotkanie ze Stanisławem Dygatem i jego pragnienie Pigmaliona, by wychować aktorkę na polską Marilyn, a to konflikt z Gomułką i opowieść o odwołanych występach w terenie – wszystko ślizga się po powierzchni, raz po raz przywołując którąś z kursujących anegdot. A to o „spierdalaj, strażaku” do pracownika, który chciał zakazać jej palenia w czasie próby, a to o balandze u Dygatów pod hasłem „Zawieszam chuja na kołku” i oficjalnym zakończeniu aktywności erotycznej przez pisarza. To wszystko tkane nieźle wykonywanymi urokliwymi piosenkami, wywołujące od czasu do czasu poruszenie wśród premierowej widowni, gdy wypowiedzi Kaliny trafnie komentują biografię Kasi Figury.
Czasem udaje się wydobyć klimat tamtych lat – w projekcjach kapitalnych impresji filmowych autorstwa Marcelego Gawrysia: z molo w Sopocie czy z zagubioną na warszawskiej Starówce Kasią-Kaliną. Jednak klimaty te bardziej zdają się przynależeć do strony Agnieszki Osieckiej, niż stanowić specjalność Jędrusik.
Tej mało, bardzo jednak mało, a raczej płytko, bo wszystko traktowane jest niezwykle powierzchownie, nawet jej życie erotyczne, przecież bardzo ważne i ekstrawaganckie, bo sprowadzanie kochanków do domu i dziwna gra między podstarzałym mężem a żoną wzajem dopingujących się w życiu towarzyskim i uczuciowym było czymś znaczącym. Tu – w monodramie! – zdaje się tylko jakąś sentymentalną pianką.
Dziwne to więc. Głos z offu nagrany przez Piotra Fronczewskiego z partiami Dygata, niczym jakiegoś Wielkiego Brata, też to wszystko dziwne, pokazujące jakąś bardzo zewnętrzną prawdę o ich związku.
I ostatnie zdania monodramu wypowiedziane przez Kasię Figurę: „Ja teraz dużo wiem, dużo umiem. Mam wiele sił twórczych. I właściwie czekam na propozycje, z pewnością jeszcze wróci na mnie moda. Nie mogę się doczekać”…
Jazzowy motywik i brawa publiczności pragnącej przekonać Kasię i samych siebie, że oto upragniony cud się dokonuje i – like a legend of the phoenix – Kasia właśnie zmartwychwstaje, wypowiedziawszy siebie, przezwycięża kryzys, odzyskuje siły i staje się na powrót wielką aktorką…
TYSIĄC DZIEWIĘĆSET OSIEMDZIESIĄTY DZIEWIĄTY
Osobiście spotkałem Kalinę Jędrusik raz. Zamiast podstawionej wspaniałej białej limuzyny – ciemnożółty, paroletni maluch odpalany kijem od szczotki, bo oczywiście linka od rozrusznika zerwana jest już dawno. Zamiast usłużnego szofera w liberii – ja, wyglądający raczej na nieopierzonego studencika, w zielonej złachanej kurtce Bundeswehry.
To był rok 1989. Podjechałem pod żoliborską willę Kaliny Jędrusik, by zawieźć ją na któryś z wieców Komitetu Obywatelskiego „Solidarności” przed słynnymi kontraktowymi wyborami 4 czerwca. Kalina pachniała bardzo intensywnie perfumami i pudrem, miała gruby makijaż przypominający jej rolę w „Ziemi obiecanej” i była niepoprawnie gadatliwa, podekscytowana, nadekspresyjna. Oczywiście jak mówiła do polonisty, to o Stasiu Dygacie, ale ona wtedy wszystkim mówiła o Stasiu, i że Bogu dzięki, więc i do mnie. Że świetnie jest, że szkoda wielka, iż Staś nie dożył, że przecież wszyscy na to czekaliśmy. Patrzyła na mnie, chciała zarazić entuzjazmem, egzaltacją nawet.
Krzyżyk na dekolcie – rzecz jasna – obowiązkowy, włos lśniący (peruka?).
Jedziemy na spotkanie z ludem Warszawy. Artyści wspierają „Solidarność”. Wreszcie, wreszcie – precz z komuną! Pogonimy palantów!
Kalina z zachrypniętym głosem, pokasłująca na tle rzężenia mojego malucha.
I rzeczywiście, ten podskakujący na wybojach żółty samochodzik, wiozący polską Marilyn, lat 59, na spotkanie z robotnikami to dziwne zwieńczenie mitu. A może tak musi kończyć się polski wariant tej opowieści?
Jest słonecznie, rodzi się coraz większa nadzieja, że ten zły czas, czas generałów skurwysynów, pierdolonych ponurych komunistów wreszcie ustępuje, że wreszcie da się tu sensownie i kolorowo żyć.
Kalina w moim żółtym maluchu. Kalina w salkach parafialnych, przy krzyżu we Włocławku przy tamie, wśród ludzi liczących na to, że wreszcie, wreszcie się uda, nie jest to z jej strony żadna ekstrawagancja, jakiś niespodziewany kaprys, wyskok. Przecież to już cała niezwykła dekada. Jedna z najdziwniejszych dekad w historii Polski.
Nie umiemy o tych latach opowiadać. I w monodramie „Kalina”, i w monografii Dariusza Michalskiego przelatuje się nad tą dekadą, nad doświadczeniem religijno-patriotycznym tak jak nad czymś nieistotnym, niebyłym prawie. Autorki monodramu zostawiają Kalinę wciąż pełną nadziei na wielki powrót, Dariusz Michalski oddaje głos znajomym aktorki, którzy często szyderczo traktują religijny przełom w życiu artystki.
Owszem, przyjaciółka, Wiesława Czapińska traktuje rzecz serio:
„Po śmierci Stasia [Kalina] ochrzciła się i z całym zapałem neofitki odnalazła w religii nową drogę. To była zupełnie inna Kalina. Zmieniła tryb życia, porzuciła hulanki, przestała topić smutki w alkoholu. Czuło się w niej bogactwo życia duchowego. Wiara to daje”.
Jednak już Janusz Majewski: „Znając ją i jej życie, z ogromnym zaskoczeniem przyjąłem jej nieprawdopodobną, nieoczekiwaną rolę: kiedy nagle się ochrzciła i zaczęła leżeć krzyżem w kościołach. Robiła to, co jej koleżanki i koledzy, którzy raptem dostali amoku religijnego i patriotycznego, i sądzili, że coś tam wyleżą na tej zimnej posadzce. Może te wszystkie panie, które leżały w kościołach, chciały odpokutować za to, że tak lubiły w przeszłości horyzontalną pozycję?”.
Oczywiście ta metamorfoza jest zagadką. Irytującą zagadką, drażniącą. Czy jednak fałszem?
Czy to był amok? Jak się zachować, gdy nagle przyspiesza historia, a świat staje się pełen znaków? Rok 1978 – wstrząs związany z przedwczesną śmiercią osamotnionego męża i wybór Karola Wojtyły na papieża. 1979 r. – pielgrzymka i modlitwa o Ducha, która na oczach wszystkich zaczyna się spełniać. Rodzima parafia – żoliborski kościół św. Stanisława Kostki i przyjaźń z księdzem wchodzącym właśnie na drogę ku męczeństwu. Pomoc więźniom, prześladowanym. „Solidarność.”
Nie potrafimy o tym opowiadać, bo znaki są zbyt jaskrawe, oślepiające. Trywialne.
Czy w teatrze Polonia dałoby się opowiedzieć o takiej Kalinie? Przecież to takie nieeleganckie, niezręczne. Czy dałoby się oddać głos kobiecie egzaltowanej? Egzaltowanej może i tak. Ale egzaltowanej religijnie? Egzaltowanej patriotycznie? Trudna sprawa.
Jakiegoż pisarza trzeba, by poradził sobie z takim wyzwaniem. Jakiego reżysera.
A przecież to jest polskie doświadczenie! I to jest też kalinowa biografia.
Ksiądz Kazimierz Orzechowski, eksaktor, artysta, niezręcznie próbujący złożyć w jakąś przekonującą całość opowieść o Kalinie w pośmiertnej homilii. Prawie komiczny w wysiłkach, by uświęcić to, co nieświęte. By ocalić to, za co kochamy Kalinę, a jednocześnie ją zbawić.
„Kalino, jesteś legendą. Legendą, która cię przytłaczała, fałszowała. Pod maską mistrzowskiego makijażu, swym głosem namiętnym, w tajemniczych szeptach, a z niezwykłą ekspresją jawiłaś się nam inną. Opanowaną Erosem, zamroczoną alkoholem, łatwą kobietą. A przecież to nieprawda. To nie Kalina, to maska. Maska kobiety nieśmiałej, romantycznej, poszukującej wciąż tej jedynej wielkiej miłości, która by mogła przemienić całe życie. Czy znalazła? Magdaleny rodzą się zawsze. Wielkie miłośnice o czystej duszy. A ty jak rajski ptak wzlatywałaś do odzyskanego Edenu. Może twój życiorys nie nadaje się do opowiadania dzieciom, ale możesz powiedzieć słowami Edith Piaf: »Jeśli ktoś jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem«. Jeśli ktoś nigdy nie kochał, niech zmówi za mnie pacierz…”.
No nie, przecież to nie to. Przecież gdy słucha się księdza Orzechowskiego, a można to zrobić na YouTube, widać, że to niezborne, że to zbyt łatwe. Może więc raczej kapitalny Daniel Olbrychski ze wspomnieniowego filmu „Nie odchodź…”, przywołujący obrazek z pierwszej mszy papieskiej, gdy Jan Paweł II wzywał Ducha, a Kalina wlazła na krzesełko przed Danielem i – „śpiewając »My chcemy Boga, święta Pani«, zaczęła – a była to osoba o ogromnym wyczuciu swinga – kręcić tą swoją pupką, wtedy już dosyć dużą […]. Ja w ogóle przez to ołtarza nie widziałem, więc wściekły na nią, lekko się wychyliłem – i zobaczyłem twarz Kaliny: z jej oczu płynęły łzy. Płakała, cały czas swingując”.
Płakała, cały czas swingując. •
Marta Głuchowska, Justyna Lipko-Konieczna, „Kalina”, reż. Marta Głuchowska, Teatr Polonia, Warszawa, premiera: 28 czerwca 2013
© ℗ Wszelkie prawa zastrzeżone „Do Rzeczy” 26/2013