WOJCIECH STANISŁAWSKI – WYZWOLENIE

WOJCIECH STANISŁAWSKI – WYZWOLENIE

Jakie to pyszne wywrócenie stołu, przy którym siedzi syta, zadowolona „polska prawica”. Jaka odwaga, która sięga dalej niż polityka. 

Czy żal mi czytelników, którzy kupią „Wdowę smoleńską” tylko dlatego, że rozeszła się plotka o strasznym skandalu? Ani trochę. Najstarsi bibliofile pamiętają jeszcze żarcik Boya, który za sanacji wydał „Rozprawę o metodzie” Kartezjusza przepasaną banderolą „Tylko dla dorosłych”. Mało którego wydawcę stać dziś na druk banderoli, w dziedzinie książek dla dorosłych też niemało się wydarzyło, napiszmy jednak z całą mocą: ta powieść rzeczywiście ma potencjał ogromnego skandalu (przynajmniej towarzyskiego), niesie ze sobą obietnicę pojedynków, procesów i fochów. Mimo, że kompletnie nie o skandal w niej chodzi. 

Posiada zaś ten potencjał mimo, że nie ujawnia żadnych kompromitujących prawd, ani prawdziwych, ani wyssanych z palca. Jedna czołówka „Wyborczej”, jedna odsłona Onetu zawiera pewnie więcej plotek, pomówień, a czasem po prostu danych o błędach czy niezgrabności szeroko pojętego „obozu władzy” niż dwieście z okładem stron „Wdowy”. To może zresztą jest właśnie znaczące: skoro nie ma w tej powieści (podkreślmy raz jeszcze, powieści!) żadnych tropów czy newsów, które mogłyby zainteresować najbardziej nieżyczliwego PiS dziennikarza OKO.press czy „Newsweeka”, to gdzie tu skandal? 

No właśnie. Skandalem może się okazać sam ton tej książki, zaskakujący dla wielu jak okrzyk dziecka o królu pozbawionym szat. A więc można w taki sposób wyrażać opinie o kręgu, mimo wszystkich jego wad, bliskim: cierpko, ironicznie, szczerze, bez dodatku tego osobliwego smaru, jakim jest wazelina zmieszana z drobno sproszkowanym marmurem? „Wdowa smoleńska” nie jest w żadnym razie powieścią polityczną, nie toczy się w środowisku administracji, w tajnych gabinetach. Owszem, pojawiają się w niej posłowie, poeci, publicyści, ale jeśli traktuje ona o polityczności, to na poziomie praktyk medialnych i urzędowych. Jeśli opisuje konkretne zachowania, to naddatek pochlebstw, serwilizmu i przemilczeń. Takie zachowania pojawiają się w pobliżu każdej władzy. „Każdej” oznacza jednak: również obecnej. 

Owszem, obecność publicystów i wydawców może być jednym z paliw skandalu – jest to bowiem powieść nie tyle „z kluczem” co, jeśli trzymać się metaforyki ślusarsko-budowlanej, z taranem. Wielu bohaterów pseudonimizowanych jest przez Horubałę w sposób ostentacyjnie przejrzysty, chociaż i tak dla niejednego czytelnika lektura może się okazać wymagającym testem. Czy rzeczywiście należysz do świata „prawicowej medialnej warszawki”? Jeśli tak, bez trudu domyślisz się, kto zacz Szuwar (znany nam zresztą już z poprzednich powieści Horubały), Szuwar, któremu „blond włosy się przerzedziły, ale jeszcze stać go na mysią kitkę, więc wygląda całkiem hipisowsko”, kim jest Kros, a kim mnich z „wachlarzami uszu, upodabniającymi go do starego słonia”. Domyślisz się i tam, gdzie pseudonimów nie trzeba, bo wiadomo przecież, w tym nie tak wielkim świecie, kim jest autor programów telewizyjnych Jan, kim poseł Konrad, a kim redaktor naczelny Paweł. A dla szperaczy lub niedoinformowanych znajdą się i dwa tuziny nazwisk. 

Skoro jednak nie ma klucza, nie ma potrzeby skupiać się na sztubackich dociekaniach who is who. Decydujący dla tej powieści okazuje się ton – cierpki, rzeczowy, czasem drwiący, czasem gniewny. Zaskoczyć on zresztą może tylko tych, którzy nie znali pisarstwa Andrzeja Horubały, nie wiedzieli, że jest on z tych, którzy nigdy nie odmówią sobie radości wytargania tygrysa za wąsy: im groźniejszego, tym lepiej. A podobnym gestem, to nie ulega wątpliwości, jest pisać w tak często ksobnym, tromtadrackim, niedostrzegającym śmieszności zbytniego patosu świecie polskiej prawicy: o laurkach, wystawianych bez umiaru zmarłemu tragicznie prezydentowi. O wewnętrznej cenzurze, o pożerających się frakcjach. O praktykach, których najwyrazistszym obrazem pozostaje scena korytarzowa z „Człowieka z żelaza”, z redaktorem czmychającym do WC, by nie zauważono go obok reporterki w niełasce. Telewizja? – pisze Horubała. – „zwyzywałem od faszoli tych redaktorków z telewizji, gdy nie chcieli mi zaakceptować Janka Wróbla jako współprowadzącego wesoły program o historii Polski (…), bo co, jeśli Wróbel w swojej audycji radiowej skrytykuje PiS albo Prezesa?… No co? Trzeba go będzie zwolnić, tak?”. 

No właśnie. Jeszcze jedno nazwisko, jeszcze jedna scenka, może i fikcyjna, kto powie, że niemożliwa, niewiarygodna? Cała polityczna warstwa powieści Horubały mogłaby mieć za motto kilka wersów z Barańczaka. „Jak to się stało, żeśmy się zaczęli / w to bawić? W te igraszki słów? W te kalambury, / przejęzyczenia, odwrócenia sensu, /W tę lingwistyczną poezję?“. Oczywiście, to „Sztuczne oddychanie”, najpierw krążące w samizdacie, potem wydane w Londynie, u schyłku gierkowskiej dekady – i bardzo rymują się z nim ostatnie zdania „Wdowy…” brzmiące jak prośba i manifest zarazem: „Odetchnąć głęboko. O tak, nabrać powietrza. Głęboko. Do końca”. 

Tyle, że ten manifest nie dotyczy tylko komeraży warszawskiej prawicy, krążącej między kilkoma redakcjami, jedną anteną i jednym ministerstwem. Cała ta powieść, również na płaszczyznach znacznie ważniejszych i bardziej intymnych od polityki, okaże się jednorodna, jeśli przyjąć, że jej prawdziwym tematem jest testowanie granic własnej szczerości, sprawdzanie, jaka gdzie leży granica mówienia i wyznawania prawdy: kłopotliwej, bolesnej, obnażającej. Konfesji. Solilokwium. Spowiedzi. Czy ta próba w pełni się udała? Czy w ogóle może się w pełni udać? Tego nie wiem; wiem, że została podjęta, z wielką odwagą. 

Tak, punktem wyjścia dla fabuły jest głośne przed trzema laty odejście Andrzeja Horubały w geście sprzeciwu z redakcji jednego z tygodników. Od tego zaczyna się powieść, której narrator stawia sprawę równie jasno, co realny Horubała: „W pewnych sprawach rzecz powinna być jednak jasna: (…) ludzie, w tym kraju nie można Żydów określać mianem parchów. I już”. 

Potem jednak zaczyna się plątanie ścieżek – i tylko czytelnik bardzo naiwny uzna, że powieściowy Andrzej tożsamy jest z Andrzejem podpisanym na okładce. Będzie to przy tym czytelnik nieoczytany, któremu umknęło, że podobna gra podjęta została przez Horubałę już w jego debiutanckiej powieści „Farciarz”. I że, dodajmy, współczesna proza i sylwa w znacznej mierze stoją podobnymi grami z czytelnikiem, czy podejmował je Konwicki, czy Waugh, czy mrowie biegłych w literackich zabawach Francuzów. Że w chwili, gdy zbyt już się opatrzyło przebieranie autora za całkowicie odeń odmienego bohatera, przymierzanie plumaży Madame Bovary, trzeba zacząć tę rozgrywkę od drugiego końca, od przebrania jednego z bohaterów za autora. 

Oczywiście: liczne gwoździe, liczne nity łączą narratora z rzeczywistym autorem: nie są to już tylko imiona najbliższych, sytuacje zawodowe, intrygi medialnego światka, ale rzeczy i doświadczenia najbardziej własne, sięgające tej definiującej nas jak trzy ćwieki triady: birth, copulation and death. I wszystkie zgorszenia komentatorów „Wdowy..”, że jakże tak można o Kancelarii… o biskupie… będą niczym wobec pytania o to, jak można tak o wylewie. O trisomii. O Tullamore Dew na skórze. O pragnieniu cudzej śmierci. Gdyby coś podobnego napisał dwudziestolatek, można by go zbyć albo ofuknąć. Przy podobnej prozie napisanej przez męża i ojca milczy się, na jaką kto chce nutę: osłupienia. Wstydu. Wdzięczności. 

Te nity „rzeczywistości pozapowieściowej” spajają różne warstwy powieści, nad którą zawodowy krytyk pokiwałby z uznaniem głową: że tak przypomina „Miazgę” Andrzejewskiego (i podobne jej teksty) w ukazywaniu podszewki pisarskiej, niepowodzeń fabularyzacji, sklejania tekstu z rozproszonych zapisków. I znów: gdyby była to powieść debiutancka, łatwiej przyszłoby podejrzewać, że urwane wątki, niespójności intrygi są skutkiem przeoczenia. Pamiętając sprzed roku „Mniszka”, precyzyjnego jak chronometr, myślę, że te chropowatości są zamierzone, że ta nitowana odwołaniami do realności zbroja powieści miała pozostać niedokończona. Rozerwana wręcz – nie z zewnątrz, cięciem czy szrapnelem, lecz od środka. 

Bo też, powtórzmy, warstwy tej powieści łączy właśnie znużenie zbrojami, które zostały założone u progu tej koszmarnej dekady, i które przywarły do ciała, nie dają żyć i spać. Jedne z nich kryją pustkę, inne trąd, jeszcze inne wstyd. I nagle okazuje się, że dla autora tak rycerskiego jak Horubała (w odwadze, w zaczepności, w braku ugrzecznienia) jedynym możliwym gestem okazuje się zrzucenie tych blach, podniesienie przyłbicy. Roztrącenie mar i masek, wyzwolenie – jak w krakowskim dramacie sprzed wieku. 

Prawica polska od lat, marząc o odważnym chuliganie, wielbi Andrzeja Bobkowskiego – bezpiecznego już, stojącego na niejednym biurku w postaci eleganckiej figurki z drzewa balsa, poręcznej w obiegowych sporach. Ciekaw jestem, czy będzie potrafiła rozpoznać jego tropy, jego hardość w powieści Andrzeja Horubały. 

„Sieci”