To nie miłość, to coming out

To nie miłość, to coming out

Sprawa wygląda dość groteskowo. Oto po wielkiej aferze towarzysko — środowiskowej, objawiającej zawstydzającą miałkość naszego literackiego światka, Ignacy Karpowicz — bohater całego zamieszania, sprawny dość, choć amoralny pisarz — wydaje kolejną powieść.

Następuje to parę lat po żenadzie, w której literaci i krytycy sięgnęli obyczajowego dna, piorąc publicznie brudy i przebijając poziom wszelkich portali plotkarskich.

Wśród oskarżeń o gwałt (starszej krytyczki na Pisarzu), o nieoddane pieniądze (krytyczce przez Pisarza), świadczenie usług seksualnych dla kariery (przez Pisarza — krytykom), wreszcie promowanie kochanka (Pisarza przez krytyka, sekretarza nagrody Nike, redaktora magazynu „Książki”) w gruzy walił się radosny obraz hedonistycznej warszawki zawarty w powieści „Ości” tegoż Karpowicza. Miziający się beztrosko geje, pary wymieniające między sobą usługi seksualne, radosna poliamoria stracili swój urzekający blask, choć z okładki książki nadal zachwalał ją borykający się z własnymi problemami rodzinnymi uchachany Maciej Stuhr oraz profesor z poznańskiego uniwersytetu — Przemysław Czapliński, zamiast wierności postulujący poszerzanie związków.

Głupiutka, choć skrząca się, mamiąca błyskotkami, świetnie przyrządzona bajeczka o tym, że hedonistyczny seks nie rani i da się stworzyć bezbolesną tolerancyjną utopię, gdzie bez cierpienia, wśród rekwizytów klasy średniej, spożywać będziemy radośnie owoce naszego niewysilonego trudu, okazała swe ponure oblicze, gdy na powierzchnię zaczęły wychodzić personalne i środowiskowe klucze do opowieści… Stało się jednak to, gdy na rynek urodzony w Białymstoku pisarz rzucił już następną opowieść — bałamutną „Sońkę” — rzecz o dziewczynie z pogranicza polsko-białoruskiego, która zapałała uczuciem do esesmana. Niemoralność tej opowiastki — znów kapitalnie napisanej — była już znacznie ostrzejsza, tak jakby Karpowicz testował granice zepsucia swoich czytelników i ich przyzwolenia na podważanie tradycyjnych norm. Losy zagubionej, nieszczęśliwej dziewczyny odnajdującej w mordercy z Niemiec oparcie i czyniącej z niego swego boga, miały być wielkim oskarżeniem Historii, która skazała piękne uczucie na porażkę. Gry, które uruchamiał w swej powieści Karpowicz, umiejętnie łącząc patos z ironią i wygłaszając apele o poszanowanie praw jednostki dążącej do szczęścia i seksualnego spełnienia, brzmiały naprawdę niesmacznie, a przede wszystkim nie składały się w logiczną całość. Podążając tropami Jonathana Littella, który w „Łaskawych”, serwując nam popłuczyny po Dostojewskim i de Sadzie, cynicznie epatował okrucieństwem połączonym z perwersją, Karpowicz w „Sońce” prowadził grę z czytelnikiem, bawiąc się w immoralistę. I znów krytycy spod znaku wszech tolerancji i europeizacji wystawili Karpowiczowi laurki. Przewrotny prof. Koziołek z Uniwersytetu Śląskiego w otwierającym Agorowy magazyn „Książki” eseju zatytułowanym „Esesman, mój bliźni” pospieszył z postmodernistycznym bełkotem, odnajdując w związku Sońki z hitlerowskim oprawcą spełnienie przykazania miłości nieprzyjaciół. Zaś miłujący syntezy, wciąż meblujący nam głowy prof. Czapliński nazwał „Sońkę” dziełem przełomowym, stanowiącym „podsumowanie istotnego nurtu polskiej prozy ostatniego ćwierćwiecza”.

Promocyjna hucpa

No, ale mleko już się rozlało i dziarski marsz Karpowicza po nagrodę Nike został zastopowany przez wybuch obyczajowej afery i ujawnienie niespecjalnie sympatycznego backgroundu, w którym erotyczne relacje dziwnie splatały się z tekstami ku chwale naszego Pisarza.

Zabawne w tym wszystkim jest rzeczywiście to, że nie sposób odmówić Karpowiczowi smykałki do układania skrzących się humorem opowieści. Rozbrajającym głupstewkom, na jakich ufundowana jest jego wizja świata, które tragikomicznie skumulowały się w obyczajowej aferze, towarzyszy naprawdę sprawny pisarski warsztat.

I oto pomilczał sobie Karpowicz przez parę lat i nagle, bez zapowiedzi wydawniczych, wystrzelił z kolejną powieścią.

„Miłość” zatytułował swe dzieło, a jej kolejne części równie bezpretensjonalnie — „Piękno”, „Prawda”, „Dobro”. No tak, bo jak informuje czytelników Agorowego magazynu „Książki” sam autor, pewnego wieczoru szedł ze swym „kompanem” po Amsterdamie i „dyskusja tak się rozpaliła, żeśmy zeszli na Platona”…

Genezę powieści objawia światu autor w pretensjonalnym szkicu „Jak napisałem »Miłość«”. Skojarzenie z Thomasem Mannem i jego zapiskami „Jak powstał »Doktor Faustus«” nie jest na wyrost. Biedny Karpowicz, upewniany przez towarzyszących mu krytyków, w końcu koneserów z polskiej ekstraklasy — Przemysława Czaplińskiego, Dariusza Nowackiego, Ryszarda Koziołka, Pawła Goźlińskiego i wreszcie jego życiowego partnera, Juliusza Kurkiewicza — uwierzył snadnie, że stworzył coś więcej niż zgrabnie skrojoną comingoutową powiastkę.

Pierwszy na linii promocyjnego frontu, wychodząc z założenia, że jak hucpa, to na całego, jest magazyn „Gazety Wyborczej” — „Książki”. Bezczelne chłopaki z Czerskiej, no w końcu, kto im coś zrobi, przecież oni dyktują warunki całemu mainstreamowi, umieszczają powieść Karpowicza — jeszcze przed jej ukazaniem się w księgarniach! — wśród 10 najlepszych książek roku 2017, a redaktor naczelny Paweł Goźliński częstuje nas na zakończenie swego peanu kuriozalnym zdaniem: „Ta powieść i jej obecność w naszym rankingu nie uniknie plotkarskiego tła, więc od razu wyjaśniam: bliscy autorów nie mają wpływu na obecność ich dzieł w naszej dziesiątce”. Czy Goźliński nie widzi swej śmieszności? Najwyraźniej nie, ale nie zapominajmy, że to autor, który ongiś, odchodząc z prawicowych mediów do „Gazety Wyborczej”, jako wkupne opublikował łzawą, a przez to nieodparcie komiczną, opowieść o mękach, jakie przeżywał wśród konserwatystów, i harmonii, którą odnalazł dopiero w Agorowym raju.

W tym samym numerze pisma — wielki, podbity fotą autora w spisie treści — przywoływany już esej Karpowicza o tworzeniu tego arcydzieła. Z wypiekami na twarzy czytamy o tym, że mu nie szło, a potem poszło i tak fajnie wszystko wymyślił.

Jednocześnie na łamach „Gazety Wyborczej” Dariusz Nowacki prezentuje nam tekst „M jak miłość, M jak majstersztyk”, w którym unosi się w zachwytach nad książką Karpowicza. Argumenty na rzecz jej arcydzielności są dość wątpliwe, no bo fakt, że Karpowicz operuje różnymi konwencjami i wplata te same motywy w odmienne konteksty, że nawiązuje do kanonu literackiego i intertekstualnymi grami sugeruje głębię, to jeszcze nie powód do patetycznego stwierdzenia: „Słowem, nie jakaś tam miłość, lecz Miłość — zasługująca na wielką literę, wyniesiona naprawdę wysoko, absolutyzowana z rozmachem godnym »Hymnu o miłości« świętego Pawła”.

No, bardzo przepraszam, ale takich bzdur nie da się czytać spokojnie. Książka Karpowicza to comingoutowa opowieść, w której dziennikowe wyznania pisarza o swym homoseksualnym związku, otarciu się o śmierć i relacjach rodzinnych obudowują literackie wariacje: nowelka nawiązująca do epizodu z życia Iwaszkiewicza, dystopia o homofobicznej, nacjonalistycznej Polsce rządzonej przez „Prawo i Swobodę”, gdzie chemicznie eliminuje się homoseksualizm, wreszcie baśń o związku księcia z pastuszkiem (wszędzie niby Eros z Tanatosem się spotykają). To wszystko skąpane w nieznośnej ckliwości i egzaltacji, która — gdyby jej odjąć nimb miłości zakazanej, gdyby pozbawić heroizmu coming outu — prezentowałaby poziom kobiecej sentymentalnej prozy z najniższej półki.

Intertekstualność? Zachwyca się nią Nowacki, ale najwyraźniej ściemnia. Przywołanie „Snu nocy letniej” w Iwaszkiewiczowskiej nowelce jest przecież wbrew jego cmokaniom tylko pustym ornamentem, błyskotką, mającą olśnić czytelnika. Oczywiście można napisać jak Nowacki, że „nieprzypadkowo wystawienie »Snu…« […] zostało ograniczone do odegrania fragmentu zawierającego sztukę wtrąconą o Piramie i Tyzbe”, ale przecież zarówno w planie świata przedstawionego akurat ten wybór z piątego aktu „Snu nocy letniej” nie ma specjalnego sensu, jak też Karpowicz poza erudycyjną aluzją niczego sensownego nie potrafi zrobić z tą komedią Szekspira. Gdy z „Miłością” zestawi się to arcydzieło sprzed z górą czterech wieków i ujrzy, jak z lekkością snuje się tam pełna ciemności teatralna opowieść o bezsilności człowieka wobec rozwibrowanych erotycznych energii, jak tworzy się iluzja końcowego ładu po magicznej nocy, to trudno nie zasromać się nad poziomem polskiej krytyki, która widzi w Karpowicza snach o stojącym przed lustrem mężczyźnie w bokserkach z pianą do golenia na policzkach odpowiednik szekspirowskiej wizji. Przesadzam? Ależ to sami krytycy przywołują arcydzieła literatury światowej i pośród nich chcą umieścić comingoutową powieść swego pupilka. Podobnie baśń o księciu i pastuszku snuta w czasach, gdy wszelkie obyczajowe tabu są już w literaturze przekroczone, nie niesie w sobie żadnej tajemnicy, która jest warunkiem mitu, i brzmi pusto: ot, gejowska opowiastka, stylistyczna wprawka zwieńczona pompatycznym finałem.

Aluzje literackie, które czyni Karpowicz do wielkich opowieści o miłości zakazanej — do Prousta, do „Tristana i Izoldy”, do Szekspira — nie budują wszak jeszcze wielkiej literatury. A tak zdają się mniemać podekscytowani krytycy, którzy zwykły postmodernistyczny chwyt towarzyszący modnemu teraz emancypacyjnemu gestowi biorą za gwarancję wysokiej sztuki.

Katolicka homofobia?

No tak, trudno zaprzeczyć, Karpowicz umie prowadzić literackie gry, niezgorszy też z niego imitator, choć miejscami to dziwaczne — opis seansu spirytystycznego u Iwaszkiewiczów jest zaskakująco odpuszczony, podobnie jak baśniowe stylizacje, jakieś przedziwne: „Odziej, proszę, szlafmycę na piżamę” czy też w pierwszej kostropatej nowelce pretensjonalne: „przynadziejna żona” i banalne „gasł w oczach ­niczym bleknące wspomnienie” lub „temat zdawał się szeroki jak pejzaż”…

O ile wystąpienie autorów z drużyny Agory to nic innego niż środowiskowa zmowa i wzajemne towarzyskie podkręcanie się, to przecież głosy innych krytyków oraz pisarzy — choć wszystko dałoby się jakoś wyjaśnić, czy to słabością charakteru, czy choćby wpływami Wydawnictwa Literackiego — każą mi zadać pytanie, czy to czasami nie moja katolicka homofobia powoduje tak niską ocenę najnowszego dzieła Ignacego Karpowicza. Czy słów potępienia nie dyktuje mi tęsknota za dawnymi świadectwami zakazanej miłości, które wolne były jeszcze od tego ideologicznego nalotu, od natrętnych gejowskich klisz? Że niby co? Że wolę głosy trzymających się w półcieniu, w ukryciu nieszczęśników? Ale przecież oni sobie niezgorzej radzili bez tej gejowskiej wrzawy, a na pewno pisali ciekawiej… Co począć, jeśli od całej książki Karpowicza bardziej stymulujące jawią mi się choćby fragmenty „Niby-dziennika” Mycielskiego, jak ten z roku 1974, gdzie zafascynowany pięknym marynarzykiem ujrzanym w kawiarni rozważa on fenomen swojej homoerotycznej wrażliwości: „Uroda — jaki jest jej stosunek do sztuki, co my możemy zrobić, stworzyć, powiedzieć, wobec jednego uśmiechu, oczu, zębów, gdy świecą w tej otchłani, która nas ogarnia, pochłania.

Jeżeli to są wrażenia i potoczne myśli starego pederasty, to dodam jeszcze: jak mnie zastanawia, że tego zachwyconego stosunku do piękności nie spotykam — a jeżeli spotykam, to bardzo rzadko — u najbardziej zakochanych w urodzie kobiet. Owszem, widzą oni piękne dziewczyny, ale jak rzadko konstatować mogłem ten rodzaj wstrząsu, jaki homoseksualiści przeżywają, gdy błyśnie ten wdzięk i uroda, które wcisnęły piękno na nas”.

Smutek sobowtórów

Albo ostatnie doświadczenie, zaledwie refleks jeden w oceanie znużenia na niedawnych występach Dance Theatre of Harlem w Warszawie. Smutny widok czarnoskórych tancerek i tancerzy wtłoczonych w gorset klasycznych form, z zablokowanymi biodrami, z wykastrowaną ekspresją, no ale gdy w choreograficznym eseju o miłości i stracie, po scenach homoerotycznych tańców: płaskich, lustrzanych, jednostajnych, przywołujących myśl o smutku i samotności sobowtórów, doszło do połączenia par w heteroseksualne związki, to wówczas objawiła mi się właśnie istota baletu, istota naszej kultury opartej jednak — mimo wszystko — na wzbogacającej się wzajem różnicy, na dwóch wyodrębnionych pierwiastkach: męskim i żeńskim. I rodzącej się z połączenia tych pierwiastków miłości, i rodzącym się z tego nowym życiu. Czy to też homofobia?

Oczywiście lęk, odraza i wstręt wobec różnego rodzaju perwersji i zboczeń to jedna sprawa. Ale przecież pozostaje literacki smak. Sam pamiętam, jak nie byłem w stanie w roku 1991, jako ojciec dwóch malutkich, najsłodszych na świecie córeczek, czytać „Lolity” Nabokova. Naprawdę, fizycznie odrzucało mnie. Ale nawet wtedy czułem zachwyt dla pierwszych zdań powieści:

Lolito, światło mego życia, płomieniu mych lędźwi. Mój grzechu, moja duszo. Lo-li-ta: czubek języka schodzący w trzech stąpnięciach wzdłuż podniebienia, aby na trzy trącić o zęby. Lo. Li. Ta.

(tłum. Robert Stiller)

Lolita, light of my life, fire of my loins. My sin, my soul. Lo-lee-ta: the tip of the tongue taking a trip of three steps down the palate to tap, at three, on the teeth. Lo. Lee. Ta.

Obrzydliwy perwers, ale jak to jest napisane! W „Miłości” Karpowicza takich passusów próżno szukać. Jego rzekomy traktat o miłości, mimo że posiłkuje się imieniem Albertyny, nie ma nic wspólnego z proustowskim laboratorium uczuć i pamięci. Jest zręczną comingoutową powieścią, która uwzniośla homoseksualny związek przez ciągłe podkreślanie społecznej opresji, jakiej podlega. Przekonanie o swym sensie, swej świętości czerpie z nienawiści, jaką jest otaczany.

Realizując strategię emancypacyjną, zwodzi polskich krytyków, których stadne zachwyty są jeszcze jednym argumentem, by nie dowierzać mainstreamowi.

© ℗ Wszelkie prawa zastrzeżone, „Do Rzeczy” 51/2017