Wyspiański!
Patriotyczną kataraktę na oczach miał ten
co cię zrównał z gmachem marmurów
– pisał o Wyspiańskim w roku 1953 zgorzkniały Zbigniew Herbert w dedykowanym Jerzemu Turowiczowi wstrząsającym utworze „Wawel”.
I przecież odtwarzamy sobie w myślach ten wiersz ze wspaniałym finałem:
Akropol dla wydziedziczonych
i łaska łaska dla kłamiących.
Odtwarzamy, gdy na wystawie „Wyspiański” w krakowskim Muzeum Narodowym oglądamy śnieżnobiałą makietę rekonstruującą pomysł Wyspiańskiego przebudowy Wawelu i przekształcenia tych niedawnych koszarów austriackich w polskie święte narodowe wzgórze.
W ogóle odtwarzamy sobie i przepowiadamy wiele, bo autorzy wystawy postanowili — jakby na przekór materii — zaprezentować nam Wyspiańskiego w sposób niezwykle wystudzony, jakby celem ich nie była interpretacja, lecz czysta prezentacja muzealnych zasobów. Więc owa „łaska łaska dla kłamiących” rozciąga się też na kuratorki wystawy, które ducha zbuntowanego, wewnętrznie sprzecznego, walczącego, nieokiełznanego zaprezentowały w sposób tak uładzony, że niemal sielankowy, a pastelowy na pewno.
Domowy dramat
Widać to już w pierwszej sali, zatytułowanej „U mnie w domu”, w jakimż kontraście pozostającej do wydanej w zeszłym roku poruszającej książki Moniki Śliwińskiej „Wyspiański. Dopóki starczy życia”.
Tam — domowy dramat, bolesna tajemnica artysty wiążącego się z tępą chłopką pozbawioną urody, wdzięku, poślubiającego ją czy to wskutek lektur Tołstoja — z moralnego obowiązku, z litości, czy to z powodu niewytłumaczalnego kaprysu.
Tu — kojące pastele i pochwała ojcostwa i macierzyństwa.
Tam — próba konstruowania odmiennej legendy, odtwarzanie niechęci i zdumienia otoczenia, gdy oto delikatny, szczupły artysta wiąże się z grubo ciosaną babą. Tam — próba budowania mitu o walce o jej godność i uznanie (niczym zmagania Johna o Yoko Ono), choćby wówczas, gdy po raz pierwszy wziął ją do teatru i to na nie byle jaki spektakl — na prapremierę swego „Wesela”.
„Tego wieczoru po godzinie dwudziestej drugiej — pisze we wzruszającym passusie Śliwińska — w obecności ponad siedmiuset osób, Wyspiański legalizuje swój związek”. I oddaje głos obecnej z rodzicami córce, Helence: „Pamiętam premierę »Wesela« i Jego głęboki skłon w stronę loży, gdzie siedziała Matka, w odpowiedzi na szaleńczą owację publiczności”. I podbija to jeszcze wspomnieniem kuzyna, Antoniego Waśkowskiego: „Została mi na zawsze w oczach postać Wyspiańskiego w tym momencie: ukazał się przed rampą — skłonił się — ale tylko w stronę loży, w której siedziała jego żona”.
Czy taki gest miał miejsce, czy też istniał tylko w rodzinnej legendzie, trudno powiedzieć; dyrektor Teatru Miejskiego, Józef Kotarbiński w każdym razie tego nie zapamiętał, w referacie na dziesięciolecie prapremiery „Wesela” głosząc: „Pomimo oklasków Wyspiański nie pokazał się na proscenium. Zniknął nagle z teatru niepostrzeżony”. Jak było naprawdę, nieważne.
Istotna jest niemożność zamknięcia historii rodzinnej Wyspiańskiego w pastelowych obrazkach z dzieciakami o zaczerwienionych policzkach.
Teodora z domu Pytko, Teosia — dziwna żona artysty, raz kojarząca się z kuchtą z erotycznych marzeń młodego Gombrowicza, kiedy indziej z kłopotliwą Iwoną, księżniczką Burgunda, dziwna, opryskliwa, nadużywająca alkoholu kobieta, pozbawiona wreszcie praw rodzicielskich, która nie wytrzymała nawet roku żałoby po śmierci genialnego męża i wydała się za młodszego o lat dziesięć chłopa, rozsadziłaby ramy wystawy i zdewastowała salę pierwszą: „U mnie w domu”.
(Nie ma tu też miejsca na nieszczęsne dzieje zmarłego w przytułku ojca twórcy „Wesela” — Franciszka. Aby poznać smutne losy tego zapijającego się na śmierć niespełnionego rzeźbiarza, musimy pofatygować się do oddziału muzeum w Domu Mehoffera, na Krupniczą 26).
Wyspiański schłodzony
Jednak i kolejne sale nie oddają w żadnej mierze dramatycznych losów artysty. Odrzucany, przepędzany wręcz, traktowany jak namolny typ próbujący wcisnąć swe niepokojące wizje w uładzony galicyjski świat, łamiący konwenanse, niezrozumiany, po kryjomu zdejmujący wymiary okiennych otworów w katedralnym prezbiterium, składający niezamówione plany, tu prezentowany jest prawie bez kontekstu, jakim były ciągłe spory z mecenasami, kłótnie i permanentne odrzucanie jego projektów: czy to do katedry lwowskiej, czy wawelskiej, że brutalne i potworne. Kościotrup Kazimierza Wielkiego straszący upiorną czachą w koronie z niezrealizowanego witraża wawelskiego, ekspresyjna Polonia ze Lwowa ze szpetną, bo nazbyt chłopską Matką Boską — tutaj po prostu sobie są, martwe, spokojne, nie oddając skandalu, jaki był związany z propozycjami Wyspiańskiego, który chciał zawładnąć, poruszyć, wstrząsnąć wyobraźnią zbiorową rodaków.
Cóż po ciekawie dobranych cytatach z dramatów i listów Wyspiańskiego, skoro schładza je muzealna sterylność?
A przecież Wyspiański szaleje do dziś. W okruchach oryginalnej „Klątwy”, które w zeszłym roku wykorzystał chorwacki zwodziciel na deskach Teatru Powszechnego. W „Weselu”, które topornawo wystawione przez Jana Klatę w Starym Teatrze stało się teraz spektaklem kultowym i — rzuconym w twarz bezradnemu ministrowi kultury — szyderczym pytaniem o przyszłość narodowej sceny. W „Wyzwoleniu”, które raz po raz przebija się z jakimiś fragmentami do publicznej przestrzeni.
Żałośnie mało z tego teatralnego obłędu przedostaje się do gmachu muzeum. Spektakle reprezentowane przez zgrabne cytaty, kunsztowne okładki książkowych wydań, parę kostiumów, robocze szkice scenografii i ubiorów. Czy może to dać pojęcie o sile słowa, o szaleńczych wizjach historii i przyszłości, o kosmicznych katastrofach, o ożywianiu królów i wodzów? Przywoływać więc musimy sami obrazy bronowickiej chałupy z filmowej wizji Kijowskiego-Wajdy, pod powieki przywracać wygiętego w konwulsjach Jerzego Trelę jako Konrada z „Wyzwolenia”, wspominać legendę „Akropolis” Grotowskiego-Szajny albo nawet niedawną próbę multimedialnego poradzenia sobie z tym dramatem przez Łukasza Twarkowskiego.
Chciałoby się to przeżywać mocniej, dostać więcej bodźców do spotkania tego właśnie Wyspiańskiego, boleśnie przeczołgiwanego bądź przez znawców i arbitrów, bądź Kościół, a to blokujący wystawienie „Klątwy”, a to odrzucający lub dewastujący kolejne projekty witraży.
I przecież nie ma tu też Wyspiańskiego szalonego, bełkoczącego, składającego czasem mało komunikatywne sztuki, marne, egzaltowane, wzniosłe, lecz nieuporządkowane. Wyspiańskiego niesprawiedliwego, niecierpliwego, obrażającego się na przyjaciół, kłócącego z mecenasami, zrywającego umowy.
„Nie Paryż, tylko Kraków” — niczym deklaracja brzmi tytuł kolejnej sali, zbierającej obrazki z zagranicznych podróży i z Krakowa, gdzie osiadł — wskutek finansowego przymusu, z patriotycznego obowiązku, ze zbiegu okoliczności? Cytat, z którego zaczerpnięto tytuł sali, jest bardziej drapieżny: „tutaj nie Paryż, tylko Kraków, a Kraków stolicą dawno już być przestał. Nie ma się więc o co ludzi zdania pytać”.
No tak, to już lepiej współgra z tonem listów Wyspiańskiego, gdy żalił się na krajową ciasnotę: „Ale jak tu się wyrwać poza samego siebie. Ja już byłem tego tak bliski w Paryżu, i znów zapadłem w senność w Krakowie. Ta Heimat to jest okropna. Ja się tu czuję duszony, żenowany, nieśmiały, mały, niski, za młody, młodszy — a ja o tem nie myślę, jak jestem gdzie indziej niż w Krakowie. Ja się tu myśleć po swojemu wstydzę i do tylu ludzi się zbliżam, których nie znoszę — którymi pogardzam, bo mi nie wolno myśleć ani działać po swojemu — i wciąż jestem krępowany. Chciałbym koniecznie raz wyjść poza samego siebie”. (3 lutego 1896 — list do Lucjana Rydla).
Wiele, wiele rzeczy musimy sobie dopowiadać. Owszem, wystawa ta, bardzo ascetyczna, spokojna, uładzona, niczym staranna prosta prezentacja zasobów, zestawienie poszczególnych skatalogowanych dzieł może być odpowiedzią na protesty krytyków po poprzedniej ekspozycji krakowskiego Muzeum Narodowego, gdy pod szyldem #Dziedzictwo, dokonano prawdziwie postmodernistycznego zestawienia artefaktów różnej proweniencji i artystycznej jakości, by z kociokwiku form i emanacji, wysnuwać jakiś groteskowy heroiczno-żenujący obraz rojeń naszych przodków i współczesnych. Zachwycał się tym gestem na naszych łamach Paweł Rojek, z aprobatą odczytując intencje kuratora Andrzeja Szczerskiego, choć przecież nie przekonał bardziej tradycjonalistycznie nastawionych odbiorców.
Tu — porządek. Co tylko się da, wystawione tak, by wzajem sobie nie przeszkadzało, podporządkowane temu, by można było przyjrzeć się poszczególnym dziełom. Mamy wszystko: szkice do polichromii czy witrażów, detale, przepróchy, czyli dziurkowane obrysy na kalce służące przenoszeniu szkicu fresku na ścianę. Idziemy od gabloty do gabloty, podziwiamy falki, kwiatki, liście, zielnik cały Wyspiańskiego i rzeczywiście może w tej ascezie jest jakiś pomysł na prezentację artysty.
Niedosyt
Ulubiony uczeń Matejki, z pietyzmem zwiedzający i opisujący zabytki zachodniej Europy, szczegółowo analizujący średniowieczne katedry, do maksimum wykorzystujący stypendium w Paryżu, później drobiazgowo odrysowujący renesansowe polichromie odkryte w krakowskim kościele Świętego Krzyża, przygotowujący się wespół z zaprzyjaźnionym jeszcze wówczas Mehofferem do renowacji kościoła Mariackiego — to wszystko dość wiernie możemy sobie odtworzyć, oglądając dziesiątki szkiców, projektów, notatek. Ale przecież gdy przechodzimy do ostatniej już sali, zatytułowanej Ars — Apollo, a prezentującej meble i wyposażenie wnętrz czy to izby lekarskiej, czy Wystawy Jubileuszowej Artystów Polskich, czy mieszkania Zofii (Zosi z „Wesela”) i Tadeusza Żeleńskich, czujemy jakiś dojmujacy niedosyt, czujemy, że pochwyciliśmy ledwie powiew potężnego geniusza, ale w żadnym momencie nie daliśmy się powalić jego wizji. Zostają rozproszone projekty, pojedyncze osobne kawałki. Brakuje scalającego gestu, który by z różnych aktywności artysty wydobył mocno brzmiący akord, który by prowadził nas do czegoś więcej niż satysfakcji ze szczegółowej muzealnej kwerendy.
Wybornie, że wystawa „Wyspiański” realizowana jest w ramach państwowego projektu „Niepodległa”. Słuszny jest otwierający katalog list prezydenta RP, no w końcu Stanisław Wyspiański to jeden z tych twórców, którzy wykreowali piękno polskości, którzy wymyślili Niepodległą. A jednak chciałoby się jakiejś kontrowersji, autorskiego piętna kuratorów, ostrości.
I obawiam się, że z wystawą tą — imponującą, jeśli idzie o liczbę prezentowanych dzieł — może być tak jak z całym państwowym projektem „Niepodległa”: mimo pozorów bogactwa w głowach wiele nie zostawi. Odbędzie się całe mnóstwo lokalnych i centralnych uroczystości, znaczek z logo będzie promował wiele szlachetnych i mądrych inicjatyw, ale żeby jakiś ton jeden z tego się wydobył, żeby coś z tego po całym tym jubileuszu zostało, żeby dało do myślenia… z tym może być trudniej.
Owszem, denerwowała mnie nieco jednostronność książki Moniki Śliwińskiej, gdy zgodnie z tytułem „Dopóki starczy życia” w drugiej części swej monografii tak bardzo skoncentrowała się na walce Wyspiańskiego z pustoszącym go syfilisem (którego — wbrew nobilitującej legendzie — nie nabawił się wcale od modelki Gauguina), że zabrakło jej miejsca na opowieść o ideach, jakimi żył i jakie forsował. Ale przecież to się świetnie czytało! I rzeczywiście praca ta, wydana przez Iskry Wiesława Uchańskiego, ożywiała postać Wyspiańskiego, pokazywała go w konfliktach, sporach, przywracała mu życie, czyniąc apetyt na starcie z tym geniuszem na polu idei i sztuki.
Artysta, który wyzwalając się spod wpływu swego mistrza Jana Matejki, odrobił paryską lekcję współczesności, tradycyjne patriotyczne wychowanie przerobił na paliwo dla nowoczesnej sztuki religijnej i narodowej, pyta dziś o magów rządzących naszą zbiorową wyobraźnią, pyta o oryginalność i ich wewnętrzną pracę nad ideą. Czy nowoczesność nie może spotkać się z myślą narodową i religijną? Czy państwo będzie wspierać tylko twórczość bezpieczną, robioną pod dyktando ideologów, czy też zaufa artystom i ich intuicjom?… Czy wreszcie i gdzie wznieci się duch, który jak Wyspiański nawiąże więź z wielkimi dziełami z przeszłości i podejmie z nimi nieanachroniczny dialog?
To są oczywiście pytania towarzyszące nie tylko lekturze książki Moniki Śliwińskiej, ale i wystawie w krakowskim muzeum. Wystawie, której odwiedzenie w roku jubileuszu odzyskania niepodległości zdaje się wręcz obowiązkowe. Może jej klarowność, ascetyczność to właśnie miejsce dla naszej aktywności?
© ℗ Wszelkie prawa zastrzeżone „Do Rzeczy” 4/2018