Kinga Dunin – Kogo chwali Horubała? (A kogo nie). I czy jest między nami jakaś przestrzeń wspólna?

Kinga Dunin – Kogo chwali Horubała? (A kogo nie). I czy jest między nami jakaś przestrzeń wspólna?

Nie w Sowie i przyjaciołach, ale w Starbuniu (naprawdę ktoś tak mówi?!) przy brownie i latte spotkało się kiedyś dwóch panów. Nie wiadomo, czy wszystko zostało zarejestrowane na taśmach, nam w każdym razie musi wystarczyć opublikowana w prawicowym tygodniku opowieść jednego z nich – Andrzeja Horubały.

Drugim był Maciek Gdula. Jeden z najlepiej zapowiadających się socjologów polskich, dobrze ubrany, dwoje dzieci – jak przedstawia swego rozmówcę autor tekstu. Rozmowa była miła i omijała niewygodne tematy, ale czy niewinna? Oj, nie! Przecież Gdula wręczył Horubale książkę „Style życia i porządek klasowy w Polsce”, i to nawet z dedykacją. „Nie jest to działanie niewinne – ostrzega Horubała. – Rymuje się ze strategią „Krytyki Politycznej”, gdzie Marksa, wydawałoby się na zawsze wyegzorcyzmowanego listami ofiar gułagów i Łubianki, przywraca się do łask…”. Potem książkę czyta i w zasadzie chwali, chwali Erbel, Olko, coś tam streszcza o klasie średniej. Na koniec jednak musi dołożyć łyżkę dziegciu – ładnie, ładnie, ale te klasy to raczej zaciemniają. Zamiast analizy klasowej należy odwołać się do „podziału postkomunistycznego”. Z dawnego socjologicznego nawyku zaczynam się zastanawiać, jak by dało się to zoperacjonalizować. Kto dzisiaj byłby po jednej, a kto po drugiej stronie i po czym to poznać. A tekst zdradza sugestię autora, który z taką sympatią pisze o swoim interlokutorze, bo dosyć sprytnie wplata w niego informacje biograficzne, że jego ojciec to bezpartyjny profesor, i katolicyzm, i opozycja, a Maciek? No cóż, syn aparatczyka z PRL-u. Trudno się dziwić, że jeden w „Do Rzeczy”, a drugi w KP. Resortowe dzieci? I dlatego też uważam spotkania z Horubałą za nieco niebezpieczny pomysł. Mimo to zaryzykuję…

Czego oczekiwałam po lekturze zbioru jego tekstów „Droga do Poznania”, publikowanych głównie w „Do Rzeczy” w ciągu ostatnich trzech lat? I w ogóle czemu sięgnęłam po tę pozycję? Moi znajomi uznali to za akt masochizmu. Czasem musiałam przyznać im rację, ale jednak wyprawa ta bywała niekiedy interesująca. Zresztą nigdy od takich wycieczek nie stroniłam, czytając książki Michalskiego, Horubały, Ziemkiewicza, Wildsteina, Rymkiewicza…

 Andrzej Horubała należy do roczników 60. To te, z których przynajmniej niektórzy w młodości zachłysnęli się karnawałem Solidarności, a potem dostali w łeb stanem wojennym, emigrowali, działali w opozycji, jak wówczas się mówiło – antykomunistycznej, chociaż nie wiadomo, czy jest najbardziej adekwatne określenie. (Ja przed sierpniem powiedziałabym raczej o sobie, że działam w opozycji demokratycznej). Jak twierdzi Cezary Michalski, biografia taka bywała powodem swoistego szaleństwa, które prowadziło do opowiedzenia się po stronie prawicowych rewindykacji, obsesyjnej niechęci do „Gazety Wyborczej” i konserwatyzmu politycznego, choć niekoniecznie życiowego. Akurat to ostatnie nie jest przypadkiem Horubały, wiernego katolika i ojca ośmiorga dzieci. Kiedyś telewizyjnego pampersa, dziś wicenaczelnego „Do Rzeczy”. Kiedyś IBL-owca i autora ciekawych tekstów, dziś, na pierwszy rzut oka, przewidywalnego prawicowego publicysty. Ale bywa on również nieprzewidywalny. A jego recenzje, a właściwie coś więcej niż recenzje – z książek, filmów, przedstawień teatralnych, płyt – dotyczą literatury, historii, religii… I oczywiście polityki. Po prostu szeroko rozumianej kultury, w której wszystko się ze wszystkim łączy. Pisane jest to z jasno określonych pozycji światopoglądowych, żwawo i z osobistym zaangażowaniem.

Nie ukrywam, że są to bliskie mi forma i podejście. I żałuję, że po naszej stronie sceny politycznej chyba nikt z takim szwungiem tego tak nie umie robić.

BRUDNA PIANA 

Chociaż może dobrze, że nie umie – aż tak. Bo wyrazistość światopoglądowa, która dla mnie jest zaletą raczej niż wadą, nie musi iść w parze z językiem do tego stopnia nasyconym pogardą. Z używaniem oklepanych inwektyw, które zaśmiecają język, ideologicznych kalk. Nie podobałby mi się tekst, w którym ktoś stale używa określenia „katole”, tak samo nie podoba mi się mówienie „lewactwo”, a nigdy lewica. Zdaję sobie sprawę, że czasem może to służyć retorycznemu podkręceniu wypowiedzi, ale trzeba wiedzieć, kiedy, po co i jak. Monotonne jest też obsesyjne, bez w związku z meritum tekstu, wymienianie litanii wrogów: „Gazeta Wyborcza”, „Tygodnik Powszechny”, „Krytyka Polityczna” – zawsze z jakąś inwektywą. KP oczywiście z Leninem i niemieckimi bojówkami. (Nie dość, że nieprawda, to jeszcze jak długo można?) Jeśli feministki – to z piskliwym głosem albo bełkoczące. Oczywiście musi być też cywilizacja śmierci i zabijanie nienarodzonych dzieci, zmuszanie wszystkich Polaków do poczucia winy za Holocaust… Nie Janion, tylko Janionówna. Używanie takiej formy nazwiska wobec kobiety, która sama używa innej, nie ma nic wspólnego z dobrymi manierami, których można by oczekiwać przynajmniej od konserwatystów. I nie ma co opowiadać o tradycyjnych formach, no chyba że prawicowa prasa zacznie pisać o Pawłowiczównie albo Szydłowej. Kaczyńszczance?

Nie dość, że głupie to i niegrzeczne, to jeszcze nudne. To tylko powtarzanie i utrwalanie prawicowego bluzgu, dyskursu, którego funkcją chyba nawet nie jest obrażanie przeciwników, bo przecież przekaz ten skierowany jest głównie do swoich, i to im trzeba tego paliwa dostarczać. Może po to, żeby czasem przeczytali coś o kulturze?

We wstępie Krzysztof Koehler pisze, że Horubała umiejętnie panuje nad emocjami czytelnika. Nie dodaje, jakiego czytelnika i jakimi emocjami. Pomijając funkcjonalność czy treściową zawartość, jest to po prostu rozpoznawalna maniera stylistyczna prawicy, która jest żałosna estetycznie. Kiedyś Horubała potrafił się bez tego obejść.

Początkowo miałam ten zarzut pominąć, w ten sposób najłatwiej bowiem pokazać go jako typowego prawicowego pismaka, reprodukującego prawicowy dyskurs. Ale pod tą brudną pianą jednak coś pożywnego jest, chociaż jak z każdym spotkaniem z kimś o innym światopoglądzie, też można mieć z tym kłopot.

PAPIEŻ JAK „KRONOS”

Katolicka wiara Horubały to kwestia, która nie budzi we mnie wielkiego oporu. Horubała jest człowiekiem wierzącym, ja jestem ateistką. Jego świadectwa wiary mogą być dla mnie nawet interesujące. Może mi pokazać sposoby interpretacji, o których nie pomyślałam, książki, których nie przeczytałam i chyba nie zamierzam, ale chętnie czegoś się o nich dowiem.

Inaczej ma się sprawa z Kościołem. Można by powiedzieć, że konflikt między Kościołem surowym i tradycyjnym a tym bardziej otwartym jest jedynie wewnętrznym problemem katoli. (Proszę bardzo, też tak potrafię). Jednak w kraju, gdzie wpływy polityczne i interesy ekonomiczne Kościoła mają tak duże znaczenie, trudno pozostać bezstronnym obserwatorem, bo dotyczy to wszystkich. Uwielbienie Horubały dla Kościoła restrykcyjnego i srogiego nie jest zatem tak niewinne, jak mogłoby się wydawać.

Trudno natomiast się nie zgodzić, gdy wydanie podanych przez biskupa Dziwisza zapisków papieża uznaje za marketingową hucpę, a same zapiski za pozbawione znaczenia. Nie czytałam, wierzę na słowo. I bawi mnie pomysł zestawienia tego z „Kronosem” Gombrowicza –  takie samo nadużycie czytelniczych oczekiwań.

Podobnie ma się rzecz z konsekwentnym konserwatyzmem obyczajowym Horubały. Mogłabym wpisać go po stronie różnic, które, żyjąc w liberalnej demokracji, należy akceptować.

Tyle że nie żyjemy i nie żyliśmy w liberalnym otoczeniu. A poglądy te przekładają się w Polsce na prawo lub brak praw i dyskryminację.

I może dlatego nie współczuję autorowi, gdy łka, że jego cywilizacja upada, choć nierzadko zgadzam się z krytyką tej, która widzimy na co dzień. Gorzej, kiedy od ogólników przechodzimy do konkretów.

IM LEPIEJ, TYM GORZEJ

Horubała szczerze przyznaje się do homofobii, zamiast mizdrzyć się jak inni jego koledzy z prawicy i opowiadać, że przecież ma przyjaciela geja. On ewentualnie może mieć znajomego kryptohomoseksualistę, którego „obmadla”. (Wow!)

Uczciwie przyznaje, że zetknięcie się z problematyką gejowską aktywizuje w nim wszystkie poziomy (awersyjny, polityczny, terapeutyczny) dyskursu antygejowskiego wymienione w „inteligentnym tekście Adama Ostolskiego”. Chociaż  osobiście woli termin Eve Kosofsky-Sedgwick (a jednak – oczytany pan redaktor!) – heteroseksizm.

Oczywiście jego zdaniem, „agresja kultury homoerotycznej” niszczy rodzinę, a pozbycie się homofobii „prowadziłoby do destrukcji politycznych i gospodarczych struktur”.

Jeżeli opoką gospodarki jest homofobia, to rzeczywiście – czeka nas prosperity.

Skoro jednak „homoerotyzm prowadzi do nicości”, to jest tym jakaś pokrętna logika. Śmierć na AIDS Freddiego Mercury’ego to „promocja sodomii”. (Wydawałoby się, że raczej prezerwatyw albo, niech będzie, wierności. Jednak dziwne są meandry prawicowej myśli). Gombrowicz oczywiście był nie bi- czy homoseksualny, był pederastą… Homoseksualizm bierze się z uwiedzenia i ulegania promocji. I niezwykle łatwo jest przeciągnąć młodego człowieka na złą stroną mocy, a powrót jest prawie niemożliwy.

To wielkiej wojna w obronie prawdziwej cywilizacji, w której Horubała bierze udział z zapałem. Może tym łatwiej mu to przychodzi, że niejedno mu się tu podoba. Chwali, choć z wątpliwościami, teatralne „Lubiewo” Siekluckiego i „Tęczową trybunę” Strzępki i Demirskiego. Co prawda nie podobało mu się „W imię ojca” Szumowskiej (ale trudno mieć tu pretensję, bo nie był to dobry film), za to zachwyciły go „Płynące wieżowce”.

Przy okazji musi jednak obronić się przed podejrzeniami, których chyba nikt nie ma. Ogląda ładnych chłopców „bez oskomy na homosamczyki” i „szmerów w szarawarach nie ma żadnych”. Nie ten wiek, mówi, bo zapewne gdyby był młodszy, nie byłoby już odwrotu. Wiem, że homofobię tłumaczy się lękiem o męską heterotożsamość, na którą nie może paść cień podejrzenia, ale czasem myślałam, że to może uproszczenie. Chyba jednak nie.

Pod pretekstem wizyty w teatrze Warlikowskiego obejrzał nawet „pornos” gejowski, czyli „Shortbus” (chociaż mnie się wydaje, że żeby uznać to za film pornograficzny, chyba trzeba być ministrantem). No i wzdycha – im lepiej, tym gorzej. Bo jak dobre, to bardziej szkodliwe i przez to zabójcze. Młodzieniec jakiś zobaczy i uzna, że to normalne, ba, przyjemne!

CIERPIEĆ PO BOŻEMU

Horubała nie ceni literatury Pilcha. Pod wieloma względami z nim się zgadzam, również jeśli chodzi o wartość „Dzienników”, może rzeczywiście choroba Parkinsona nie dodaje automatycznie wartości tej prozie, są one jednak ważnym zapisem ludzkiego doświadczenia. I trudno mi zaakceptować tę pogardę dla choroby i słabości, które nie znajdują odpowiadającej Horubale formy.

Nie potrafię naigrywać się z internetowego ekshibicjonizmu „biednych dziewczyn z ogolonymi głowami” i innych terminalnie chorych. Albo tropić w tym „duchowej banalności”.

Szczególnie kiedy przypomnę sobie bohatera „Farciarza”, pierwszej powieści Horubały, i trochę jego alter ego, który bez przerwy pierdział i umierał ze strachu przed rakiem prostaty (o ile dobrze pamiętam). Nie każdy może chorować i umierać jak ks. Tischner, milcząc i wzdychając do św. Faustyny, co zachwala nam Horubała, gotowy nawet wybaczyć mu dawne grzechy – Michnika i „Tygodnik Powszechny”.

Nie widzę też nic śmiesznego w depresji Marii Peszek (Peszkówny według Horubały), nawet jeśli pojechała odpocząć do Tajlandii. I nawet jeżeli opowiadała o swojej chorobie w wywiadach. Podobały się Horubale jej piosenki, choć niesłuszne były, a dzięki temu znalazł pretekst, żeby ich autorkę wyśmiać i poniżyć. Ja chyba potrafię wybaczyć popkulturze, że na swój sposób, owszem, czasem irytujący, oswaja pewne tematy, walczy ze wstydem towarzyszącym rozmaitym chorobom i ludzkim przypadłościom.

Jest w tej konserwatywnej mentalności coś niepokojącego, jakaś mieszanina pychy, poczucia moralnej wyższości i pogarda dla wszelkich rodzajów realnej słabości, pokrywana religijną egzaltacją.

„KŁAMSTWO, KTÓRYM CHCEMY SIĘ KARMIĆ…”

Gwoździem tego programu jest jednak antykomunizm, przekonanie o kontynuowaniu postkomunistycznego układu. Ta część prawicowej ideologii jest chyba najlepiej znana. U Horubały połączona jeszcze z pochwałą dyskursy postkolonialnego – to właściwie zabawne i pokazuje, że ma on też swoje konserwatywne oblicze. Niektóre z tych tez można by nawet rozważyć, ale przede wszystkim jest to kwestia akcentów i emocji. To jest różnica na poziomie jakichś najgłębszych odruchów i ich symbolicznej reprezentacji. Czas płynie i nie można wciąż sprowadzać wszelkich problemów do walki z antynarodowym postkomunizmem. Po prostu nie potrafię zrozumieć tej pasji, z jaką tropi się błędy młodości Baumana, Janion czy Szymborskiej. Szuka agentów. Lustruje Wałęsę. Chociaż czasami może jednak potrafię? Jest we mnie wciąż słaby cień tych emocji, które kiedyś silniej rezonowały. Na przykład kiedy patrzę na posła Piotrowicza, który wygląda jak karykatura PRL-owskiego prokuratora, wysługiwał się Kościołowi, umarzając sprawę przeciwko księdzu-pedofilowi, a teraz stał się twarzą PiS. Może Horubała ma rację, że w III RP karierę robią kanalie z poprzedniej epoki?

Ale dla Horubały wrogiem jest np. Michnik, który nie ma już większego znaczenia, choć prawica nadal nie potrafi bez niego żyć. (Chyba najkomiczniejsze zdanie w tej książce to: „A współczesność nabrzmiewa przecież od pytania: kim w zasadzie jest Adam Michnik?”). Kuroń i Michnik to dla niego ludzie, dla których od dzieciństwa największym wrogiem była polska tradycja.

Dla mnie to wizja, od której przede wszystkim wieje obsesją. Jeśli są tam nawet jakieś elementy racjonalne, to giną w chorym fantazmacie niebezpiecznie zbliżającym się do teorii spiskowych. Jest to ideologia ufundowana na resentymencie i frustracji. Zawiedzionych przez III RP nadziejach. Niechęci do zadowolonych z siebie elit i modernizatorów (ach, ta straszna GW!).  

Antykomunizm ten rymuje się z egzaltacją polską martyrologia (Smoleńsk!). To nie jest po prostu niechęć do totalitaryzmu czy autorytaryzmu, tylko moszczenie się w roli ofiary, która wciąż nadaremnie domaga się sprawiedliwości i w paranoiczny sposób wszędzie dostrzega dowody na to, że jest prześladowana.

Mnóstwo w tej książce oskarżeń o niszczenie narodu, narodową apostazję, a nawet przekroczenie jej granic (przekraczają Klata, Strzępka i Demirski) oraz sprzedawczykowstwo, oczywiście za niemieckie pieniądze. Szczególnie nieprzyzwoite to wobec Jana Klaty, bo związane z wezwaniami do natychmiastowego usunięcia go ze stanowiska dyrektora Teatru Starego w Krakowie.

Jednak w tej wizji – tak przydatnej, żeby wyprodukować kolejny bluzg wobec politycznych przeciwników – coś chyba Horubałę niepokoi. Kilka prawicowych powieści dosłownie zrównuje z ziemią, lecz w ich aberracjach dostrzega lustro, a w tym lustrze siebie i kolegów.

Przy okazji „Szwów” Holewińskiego (straszna książka, jak pisze) zamieszcza też takie rozważania:

„Skoro bowiem Holewiński jest jednym z nas, to może skazy, jakie ujawnia jego powieść, dotyczą także mnie?”

 I dalej:

„I ta naiwna opowieść o Polsce, w której głos mają tylko ubecy, a życie polityczne jest ułudą, opowieść o III Rzeczpospolitej, w której jakoby prawica nigdy nie miała możliwości zaprezentowania swojego programu i umiejętności, gdzie emisariusze wolności kontaktują się potajemnie i nie mają swojej reprezentacji politycznej – czyż nie jest to częścią kłamstwa, którym chcemy się karmić?”

W przypadku innych, bardziej znanych prawicowych autorów krytykę ubiera w grzecznościowe formułki i wykrętne pochwały, ale też nie ma litości.

O Wildsteinie słusznie pisze, że brak mu warsztatu literackiego i ma ciężkie pióro, a jego powieść „Ukryty” krytykuje za czarno-biały i fałszywy obraz rzeczywistości, za to, że opowiada „bajkę o złym świecie polityki i szlachetnych rozmodlonych patriotach”.

„Wildstein pisze tak, jakby druga strona, „nasza”, nie wykonywała w czasach smoleńskich żadnych ruchów. Jakby pochówek prezydenta Lecha Kaczyńskiego na Wawelu nie był akcją polityczną, jakby działania na Krakowskim Przedmieściu (…) były jedynie spontanicznymi akcjami patriotów”.

Dostaje się nawet Rymkiewiczowi (niestety, też mam do niego słabość) za „Reytana”:

„Pogarda dla intelektualnych prób ogarnięcia polskiego losu na rzecz zachwytu nad paroma zgrzebnymi porządkującymi metaforami jest ogromna.

Niestety, działa. Widzę z przerażeniem u naszych dziennikarzy i propagandystów, jak ta mieszanka ich oszałamia, jak ich jara. Bo porządkuje świat, bo wywyższa nas, bo przeciwników politycznych wyłącza ze wspólnoty i spycha w otchłań potępienia”.

HASSLIEBE

Horubała potrafi całkiem wnikliwie czytać, oglądać i słuchać. Jego gust wcale tak bardzo nie różni się od mojego, kiedy chwali „Włoskie szpilki” Tulli. Kiedy narzeka na Twardocha. Zgadzam się, że „Domofon” i „Uwikłanie” Miłoszewskiego były dużo lepsze od późniejszych powieści. Że mimo karkołomnego tytułu „Noc żywych Żydów” Ostachowicza jest bardzo interesująca. Cieszy mnie, że chwali dokument Magdy Mosiewicz o transseksualnej Ewie Hołuszko. I monografię Joanny Krakowskiej o Mikołajskiej. Wzrusza mnie jego zachwyt śpiewanymi wierszami Świetlickiego, choć może nie do końca go podzielam.

Oczywiście pochwały te często musi doprawić niechęcią. Dołożyć Jandzie, chwalonej za monodram o Danucie Wałęsie, za wiadomy salon, Ostachowiczowi za to, że był doradcą Tuska, przydupasa Merkel… Itd., przewidywalnie.

Mimo dwóch negatywnych recenzji widać, jak ceni i lubi Demirskiego i Strzępkę. Kiedy już nie oburza się ich narodową apostazją, a za to chce uderzyć w Słobodzianka (nie będę raczej go broniła), chwali ich bardzo ładnie:

„Toporność tych obrazów (spektakl „Młody Stalin” – KD.) powinna skłonić Słobodzianka i Spišáka do przyjrzenia się temu, jak takie rzeczy rozgrywa błyskotliwy duet Demirski-Strzępka, będący w stanie grać na wielu planach skojarzeń, wprowadzać na sceny ikony masowej wyobraźni i historii, potrafiący budować więź z inteligencką publicznością bez serwowania humorku z amatorskich kabaretów”. 

Pięknie powiedziane!

Z kulturą nieprawicową łączy go prawdziwe hassliebe, nienawistna miłość. A największą z nich jest Witold Gombrowicz.

PRZESTRZEŃ WSPÓLNA?

Może więc jakaś wspólna przestrzeń istnieje? Horubała szuka w obcych sobie ideowo dziełach okruchów swojej prawdy i je znajduje. Albo potrafi je sobie wyinterpretować. Albo znaleźć zalety w niezgadzaniu się. I tutaj ja muszę się z nim zgodzić – w dobrej literaturze jest zawsze więcej niż tylko tendencyjność. A nawet jeśli jest ona tendencyjna, to otwiera nas na rozmaite możliwości interpretacji, ma w sobie coś, o co da się zahaczyć myśl.

Niektóre jego szkice są po prostu ciekawe, kiedy nie ma w nich tej brudnej piany. Chociażby ten o Bobkowskim, a właściwie o konferencji bobkowskologicznej, gdzie złudzenia jego entuzjastów zderzały się z faktami – czyli pierwotną wersją jego zapisków. Z powodu pradawnych sentymentów z przyjemnością przeczyłam tekst o braciach Józefie Mackiewiczu i Stanisławie Cat-Mackiewiczu.

Miałam też nadzieję, że dowiem się o czymś, czego nie znam z zakresu prawicowej twórczości. Entuzjastyczna recenzja z książki Polkowskiego „Ślady krwi” upewniła mnie, że nie należy jej czytać. Wygląda na to, że jest ona katalogiem potwornych polskich traum i „opowieścią o tym, jak żyje naród z przestrzeloną potylicą”. Brrr… Racjonalnie rzecz ujmując, nie da się żyć z przestrzeloną potylicą, więc ten wymyślony, umęczony naród polski, miejmy nadzieję, już nie istnieje. I chwała Bogu.

Zachęcił mnie natomiast Horubała do zapoznania się z pracą Michała Łuczewskiego (jego ulubiony młody prawicowy intelektualista) „Odwieczny naród. Polak i katolik w Żmiącej”. Na razie przyjmuję za dobra monetę, że to ironiczny tytuł.

Jednocześnie przypomina mi się, że jako publicysta Łuczewski debiutował, dawno to było, wspólnym tekstem ze Sławkiem Sierakowskim w „Gazecie Wyborczej”. Może też pili gdzieś razem latte, kto wie?

I w ten sposób docieramy do puenty i morału.

Jednak istnieje, przynajmniej czasem tak bywa, jakaś część kultury, która jest nam wspólna. I może jest ona nieco większa niż stolik w „Starbuniu”. I dobrze – ekumenicznie? – jest o tym pamiętać.

Kinga Dunin, Dziennik Opinii. Krytyka Polityczna