Wojciech Stanisławski – Umie w Lacana. I nie tylko

Wojciech Stanisławski – Umie w Lacana. I nie tylko

Ale nie dlatego mam Horubałę za Lao Tsy krytyki konserwatywnej, że w Lacana umie, bo znalazło by się kilku innych, co umieją, nie będąc jego wyznawcami. Ryszard Legutko, choć znużony pewnie brukselskimi zmaganiami, umie w Lacana, „Pressje” krakowskie w Lacana umieją bardzo ładnie i w kilka innych gier dla zaawansowanych, w które dziewczęta z IBL PAN usiłują nas ograć od dwóch dekad. Bo to nie o gry już idzie: o bardzo konkretne doświadczenie, do którego Horubała się odwołuje. Nie w sposób kokieteryjny, mind you, jak wzięty publicysta prawicy, który nie zniesie tygodnia, by nie sfotografować się na Facebooku z małżonką, i nie wylewny w trybie „wszystko na sprzedaż”, jak wzięty publicysta lewicy, który od dekady pisze o miłości do swoich dzieci i tęsknocie za zmarłymi rodzicami tak, że rzężę z zażenowania, jakby to moich wyznań ktoś słuchał i mam ochotę wołać: zostaw to, chłopie, zostaw, to są rzeczy, które opowiada się przyjaciołom przy wódce, księdzu, żonie, ale nie drukuje w stu tysiącach nakładu; z tym, że mogę sobie wołać, już nie usłyszy mnie przez szelest stron i oklasków.

Horubała nie opowiada na szczęście zbyt wiele, szczędzi nam dziecięcych pukli i dojrzałych pokus, nawet w jego najbardziej osobistej powieści, „Farciarzu”, gra z quasi-autobiograficznymi obrazkami prowadzona była smacznie i ryzykownie, jeszcze ryzykowniej działo się w jego najlepszej z kolei powieści, „Umoczonych”, ale zawsze odsłaniał tyle tylko, ile chciał. Nie bawiąc się w środowiskową plotkę, nie usiłując przerysowywać w skali 1:1 scen z zamierzchłych dziejów pampersowskiej prawicy, pisze na tyle jednoznacznie, choć oszczędnie, że wiemy, kto zacz: twardy katol, wielodzietny, z tych, którzy załapali się na pierwszą Solidarność i na JP2, a nie tylko na „pokolenie JP2”. Bez histerii sedekwantystów-monarchistów w zaprasowanych w kancik spodniach, ale i bez przekonania, że ks. Tischner i „Tygodnik Powszechny” to największe, co przydarzyło się polskiemu Kościołowi w XX wieku. Autor „Byliśmy tacy zakochani” pisze odwołując się do tego pakietu doświadczeń, jeszcze niedawno scalającego wszystkich uczestników debaty publicznej, ale i dziś dostępnego, jeśli nie pamięcią, to wyobrażeniem, wszystkim powyżej trzydziestki.

Lecz i taki pakiet dźwigać można z namaszczeniem, jakby olej dawnych zasług skapywał na opowiadającego i go uświęcał. Iluż znam tych publicystów prawicy, których czytać nie sposób, bo usta już na zawsze ściągnęły się im w patriotyczny ciup i przemawiają, ubogacając, z solenną powagą, a brzmi to, co piszą, jak dyspozycja Sztabu Generalnego lub strona wydarta z kiepskiego podręcznika teologii dogmatycznej. Piszą – a jakby kadzili; w każdym razie więcej w tym woni niż treści. A których całkiem już to kadzidło zadusi – odskakują w stronę rechotu, który jest jeszcze łatwiejszy. I stają się kolejnym Antonim Pawlakiem lub Januszem Rudnickim, a jak który ma lepsze pióro – to Stasiukiem lub Saramonowiczem.

A Horubała nie: pisze bez złudzeń i bez cynizmu, a ja myślę, że to najwęższa ścieżka, węższa niż równoważnia symetrysty. Ponieważ najlepsze pasjanse stawia się z okładek książek, ustawiłem w tych dniach obok siebie „Wszyscy byliśmy zakochani”, a obok „Oblata”, dziwną powieść Huysmansa, nawróconego dekadenta sprzed wieku oraz zapiski siostry Małgorzaty Borkowskiej OSB „Oślica Balaama. Apel do duchownych panów”, świeżo wydanych w Tyńcu. A i Waugha można by dorzucić, a i tylu innych, którzy umieli przełamać straszliwą sztywność pobożnej frazy, którzy wiedzieli, że gniew też bywa usprawiedliwionym uczuciem, którzy nie zatracili słuchu na współczesny im język. Horubała pisze o swojej irytacji, przemyca anegdoty, ploteczki warszawskie, powiedzonka, brzęczące przez sezon – a potem sztych. I tak jest dobrze, i zmieszanie ziarna absolutu z ziarnem gliny to najlepszy rdzeń poetyk przydatnych w opisywaniu tego świata. Tak jest, wbrew tym, którym marzą się świetliste kręgi chóry i stopnie abstrakcji.

Horubała dla prawaka i lewaka

Tu chyba miejsce na odautorskie wyznanie, mam nadzieję, że nie na poziomie szlochu nad dziecięcym puklem, ale zawszeć intymne. Otóż: wiele osób na szeroko pojętej prawicy nie ma w sobie takiej jasności przewidywania, takiej nieomylności i wierności zasadom jak posłowie Pawłowicz czy Tarczyński, którzy lubią deklarować, jak to „w życiu nie splamili się wzięciem do ręki «Gazety Wyborczej», i…” – tu zwykle lubią rzucić jakiś szmoncesik. Otóż życie jest bardziej skomplikowane niż wizje świata posła Tarczyńskiego, wiosną 1989 wszyscy w warszawskim NZS bili się o to, by móc sprzedawać „Wyborczą” na rogach ulic, a i później czytywano ją z wypiekami admiracji, a i później, gdy okazało się, że ten zacny organ lubi i w Lacana, i w Jaruzela, rozstanie trwało długo i nie było bezbolesne.

Niemal każdy ze znajomych mi roczników ma wspomnienie zatytułowane „Jak rozstałem się mentalnie z «Wyborczą»”. Nie jest to może tak dramatyczne, jak „co robiłeś 11 września 2001”, no, ale też się pamięta. 11 września 2001 roku większość osób w Polsce jadła w pracy drugie śniadanie, z „Wyborczą” zwykle rozstawano się mentalnie po „człowieku honoru” dla Kiszczaka, czasem po wspólnym manifeście Cimoszewicza i Michnika; dajcie spokój z tym ministrem, stare dzieje. I ja tam byłem, i ja się obraziłem, ale zbierałem się do mentalnego odejścia dłużej, bo jednak fajnie się czytało Michała Cichego, i Marka Beylina, i Jana Gondowicza. I – teraz będzie wspomnienie – pamiętam krytyka książkowego i filmowego „Wyborczej”, z którym widywałem się w kręgu wspólnych przyjaciół, człowieka wielkiej mądrości i dobroci, który lubił zagadnąć mnie, sporo młodszego, co czytam. Pamiętam popołudnie, kiedy dosiadłem się do wina, zachwycony „Marzeniem o chuliganie”, krytycznym debiutem Horubały, i zacząłem ekstatyczną opowieść, że to takie nowe, na kontrze, szarpanina z polską literaturą i PRL-em w której nareszcie coś jest na serio, odważna, tygrysia… I to zdumienie, w które nigdy do końca nie uwierzyłem: że kto? Horubała? nie, nie słyszałem, ale w tym „nie słyszałem” zbyt wiele było stężenia rysów, odsunięcia się o łokieć przy wspólnym stole, jakby zaszeleściły wszystkie tafty królowej Wiktorii naraz: „We are not amused”.

– Oj, panowie – pomyślałem sobie wtedy. – Oj. Takie lekceważenie przeciwnika, takie demonstrowanie pogardy – to za bardzo rycerskie nie jest.

No więc minęło kilkanaście lat, od „Wyborczej” odeszliśmy, chociaż wkurza tak samo jak wtedy, na dawne czasy pada cień, widoczny już nawet w tytule czwartego zbioru szkiców Horubały, a ja mam tyle samo radości z czytania, co wtedy, i najchętniej zalecałbym „Byliśmy tacy zakochani” wszystkim: tym z archipelagów prawicy, bo wreszcie będą mieli okazję przekonać się, czym jest rozmowa serio. I tym z lewicy, bo wiecie, Horubała naprawdę umie w Lacana i może wam zrobić takie kuku jak Wołodyjowski Kmicicowi. Nie słyszeliście, kto to taki Kmicic? Bywa.

Wojciech Stanisławski, „Nowa Konfederacja”