Wojciech Stanisławski – Spowiedź w przedziale intercity
Śledząc żar i jad dzisiejszych wypadów antyklerykalnych (które, przyznajmy, nieraz spotykają się z równie mało finezyjnymi kontrami) można westchnąć za filozofami Oświecenia, którzy wadzili się z Bogiem i Jego sługami nie zawsze z dobrymi intencjami, ale zawsze z pewną elegancją. Można zatęsknić i za figlem jednego z największych polskich eseistów, Jerzego Stempowskiego, który, studiując w Berlinie w czasach przed pierwszą wojną światową i będąc nader wolnomyślnych przekonań, na pytanie ankietera dokonującego spisu powszechnego o swe wyznanie odparł „wolterianin” – po czym z niemałą satysfakcją przeczytał w wydanym rok później opracowaniu, że w Cesarstwie Niemieckim, wśród dziesiątków innych wyznań, figuruje i „wolterianizm”, mający słownie jednego wiernego.
Brytyjski filozof Tim Crane jest chyba bardziej wyznawcą Davida Hume’a niż Woltera. Zdeklarowany ateista, poświęcił swój opublikowany właśnie przez PIW esej rozważaniom nie tyle nad prawdziwością wiary religijnej, co nad jej sensem i wewnętrzną spójnością, traktując swój głos jako polemikę z agresywnym plemieniem „nowych ateistów” spod znaku Richarda Dawkinsa. Crane stara się wytłumaczyć rzeszom osób radykalnie niewierzących religię jako zjawisko bardzo konkretne, mierzalne socjograficznie, kto wie, może nawet decydujące o losach świata, skoro wyznawanie którejś z religii deklaruje współcześnie 80 procent ludzkości – a zarazem jako doświadczenie pojedynczego człowieka, które może nadać sens życiu jako całości.
To lektura ciekawa, szczególnie może dla osób wierzących – ciekawa w podobny sposób, w jaki zajmować mogą nas dziś dociekania badaczy sprzed wieków, poszukujących flogistonu, eteru i jednorożców: pokazuje bowiem skalę nieuchronnego pewnie niezrozumienia. Brytyjski filozof jest w stanie zdystansować się od ateistycznych radykałów, głoszących nie tylko, że religia jest „czymś w rodzaju fałszywej kosmologii”, ale że jej nieprawdziwość stanowi wystarczający powód, by czynnie angażować się w jej niszczenie. Jest w stanie wykazać fałszywość tuzina komunałów w rodzaju „religie są głównym źródłem przemocy na świecie”, wskazać potrzebę porządkowania życia poprzez wspólnotowe rytuały.
To jednak ciągle historia i socjologia – im bliżej zaś transcendencji, tym bardziej Crane staje się bezradny. Jest w stanie wskazać istnienie wśród ludzi tego, co nazywa „impulsem religijnym”, przez co rozumie „poczucie, że istnieje coś więcej niż świat fizyczny”. Czym jednak miałoby być to „coś więcej” i dlaczego jego istnienie miałoby nas do czegokolwiek zobowiązywać? Filozof nie szuka odpowiedzi na to pytanie, pozostaje na stanowisku negocjatora, który usiłuje zbliżyć stanowiska „nowych ateistów” i „ludzi wierzących” – by ostatecznie odnotować, że „obie strony przekrzykują się nawzajem”.
Trudno byłoby Crane’owi zrozumieć tekst tak niezwykły, jak opublikowane właśnie opowiadanie „Mniszek” Andrzeja Horubały. Ja wiem, jeszcze od czasów powieści „Farciarz” (2003), a potem „Przesilenie” (2010), że to właśnie ten autor potrafi nazywać rozszczepienie między podniosłością a trywialnością, które jest nieodłączne od życia wspólnoty religijnej, a konkretnie: Kościoła w Polsce pierwszej połowy XXI wieku, od chrześcijanina, umieszczonego w tym osobliwym czasie. Wiedziałem, że to Horubała, w odróżnieniu od autorów ckliwych powieści o szlachetnych proboszczach, od youtube’owych kaznodziejów, kokietujących swoją niby-przaśnością, potrafi naprawdę wyzwolić język, jakim pisze się i mówi w Polsce o wierze i o Kościele, obmyć ten język z kisielu podniosłych słów, oskrobać go z werniksu, zakpić z kiczu i napuszenia. Tyle, że robi to nie, jak chłopięta z młodzieżówki „Więzi”, po to, by zabłysnąć swoją szlachetnością i smakiem (a najlepiej na łamach „Wyborczej”): Horubała zdziera te werniksy i lukry po to, żeby sięgnąć głębiej.
To wiedziałem już wcześniej – ale „Mniszek”, prócz witriolowej ostrości w odrzucaniu tego, co bywa w codzienności Kościoła niepotrzebne, błahe, złe, sięga również do rzeczy najgłębszych: do pragnienia dowodu na prawdziwość wiary, do pierwszej pokusy – czyli wyboru wolności, która jest odrzuceniem Boga. Sięga też do najtrudniejszego dla chrześcijanina pytania o sens cierpienia, na które tak samo trudno dać odpowiedź w czasach Hioba i w hallu Instytutu Onkologii.
W pierwszym czytaniu największe, wyzwalające wrażenie robi szarża po bałwochwalczym podnoszeniu do rangi świętości rzeczy, które świętościami nie są, jak choćby poematy Karola Wojtyły: „Co mnie obchodzi, że >>zatoka lasu zstępuje w rytmie górskich potoków…<<, że papież się wzrusza? Ja też się wzruszałem (…) Pan wie, że to wszystko dęte, z tymi doświadczeniami mistycznymi naszego papy? (…). Niczego, niczego w jego zapiskach nie ma. (…) Wszystko takie… proboszczowe, łagodne”. To szarża na granicy prowokacji, szarża wyzwalająca po latach zaśmiewania się przez nas w kułak z brzydkich pomników świętego Jana Pawła, odlewanych w betonie chyba ze sztancy; z „formacyjnych” gazetek, wypełnionych przepisami siostry Judyty na kisiel i lirykami religijnymi Asnyka; z ceremonii parafialnych, z obowiązkowym przemówieniem delegacji pierwszokomunijnych dzieci i kwiatami w celofanie. A do tego – bezbłędny słuch językowy Horubały („Tak: byłem znanym księdzem, nawet trochę – taki mamy zakon – celebrytą”), jego zdolność zauważania jednocześnie wszystkiego, co dzieje się w popkulturze („Zonk!”) oraz ważnych, ukazujących się współcześnie tekstów i filmów, stanowiących broń w wojnie kulturowej. Bo można przecież spojrzeć na „Mniszka” również jako na refutację książki tak gorzkiej i napisanej z tak wyraźną intencją zranienia jak „Mnich” byłego zakonnika Tadeusza Bartosia, który ukazał się wiosną tego roku.
Nie to jest jednak najważniejsze. Bohater „Mniszka” to błyskotliwy, cierpki dominikanin w nieco więcej niż średnim wieku. Wyzbył się już złudzeń pod swoim adresem, trawi go autoironia („Tak, trafnie pan rozpoznał: jestem księdzem. Że co, że ten pietyzm, z jakim sobie przyrządzam herbatę, przypomina liturgiczne gesty? PKP Intercity serwuje Państwu bezpłatny poczęstunek – kawa, herbata, woda – i jesteśmy zdemaskowani”).
Nie wiem, czy autorowi spodobałoby się wskazanie tej paranteli, ale dla mnie oczywiste jest, że „Mniszek” podejmuje grę z „Upadkiem” Camusa: ten sam gorączkowy monolog osoby, która miała o sobie dobre mniemanie – i nie może poradzić sobie z doświadczeniem własnej słabości. Dominikanin nie ma żadnej litości dla swojej próżności („Strzygłbym starannie tę bródkę i wąsy, przecierał swoje dyskretnie eleganckie okulary bez oprawek i ciągnął jakoś ze sławą dawnego błyskotliwego wykładowcy”), ani pychy. I z tą cierpkością wobec współbraci, bezwzględnością wobec siebie dokonuje wobec nie do końca przypadkowego współpasażera w przedziale (stary żart literacki!) opowieści-spowiedzi: o poczuciu wyższości („Ta pogarda dla składających żałosne puzzle codziennych drobnych epifanii, dla cierpliwie nizających paciorki kolejnych dni i poprzestających na tym”), o geście-wyzwaniu, który sprowokować ma odpowiedź Boga – i o cenie tego zakładu. Żółć, żal i zwątpienie, na początku tego monologu rozbrzmiewające najgłośniej, szydliwie, cichną aż do ostatniego zdania: prośby.
Wojciech Stanisławski, „Sieci”